Główna » A JAK CIEKAWOSTKI, WSZYSTKIE WPISY

“Nie chcę być tubą jednej partii”. Szymon Majewski dla “Newsweeka”

Autor: admin dnia 5 Wrzesień 2011 Brak komentarzy

Szymon Majewski rzadko traci dobry humor. Fot. Grzegorz Jakubowski/PAP

Z Szymonem Majewskim rozmawiała Violetta Ozminkowski.

Nie popieram publicznie żadnej partii.

Dziwię się Kubie Wojewódzkiemu, który jasno deklaruje swoje poglądy polityczne.

Dla satyryka to śmierć – mówi “Newsweekowi” gwiazda telewizyjnej rozrywki, Szymon Majewski.

Newsweek: To prawda, że zmienił pan nazwisko?

Szymon Majewski: Tak, rozmawia pani z Mikiem Szymańskim.

Newsweek: No i postawił mnie pan w trudnej sytuacji.

Szymon Majewski: Dlaczego?

Newsweek: Bo jak mam teraz zrobić z panem wywiad, nic przecież o panu nie wiem?

Szymon Majewski: Jestem producentem polsko-angielsko–holenderskim, mam strasznie dużo pieniędzy, więc każdego mogę kupić. Mój polski nie jest najlepszy, dlatego mówię na przykład „pałcie lizać”, „hep, hep hep” – czyli szybko. Ostatnio, jak wjeżdżałem do studia, okazało się, że nie zmieszczę się z meleksem, więc mam jeszcze hulajnogę, na której jeżdżę angażować gwiazdy do pracy w swojej stacji HDw3D. Proszę nie mylić nazwy z HWDP.

Newsweek: Szymon Majewski musiał odejść, bo spadała mu oglądalność?

Szymon Majewski: Ma wrócić na wiosnę. Na tę przerwę złożyło się wiele powodów, jednym z nich jest potrzeba zmiany formuły. Poza tym od sześciu lat rozmawiałem z gwiazdami i to może już trochę nudzić. Ja nie mówię, że nie lubię tego robić, ale niektóre z naszych gwiazd wchodzą w żartobliwą konwencję, inne nie, co było dla mnie dużym wyzwaniem. Czasami niestety bywało tak, że ja się najbardziej bawiłem, a to mogło tragicznie wyglądać na ekranie. Bo jakiś gość siedział, a ja skakałem na grzebieniu i miałem dobre samopoczucie. To powinna być równorzędna zabawa, dlatego trzeba się zastanowić, jak to poprawić.
Ta przerwa jest mi więc potrzebna, żeby zwyczajnie nabrać dystansu do tego, co robię. Jasne, że nie jestem zachwycony, bo nie mam flagowego programu nazwanego swoim imieniem i nazwiskiem. Ale z drugiej strony gram teraz program czysto satyryczny w oparciu o „Rozmowy w tłoku”, które według licznych deklaracji podobają się widzom. Będą też moje prowokacje, humor polityczny i żarty z show-biznesu. A dzięki temu, że program nadawany będzie później, będę mógł być ostrzejszy.

Newsweek: Tak ostry jak Kuba Wojewódzki? Może w ogóle satyrycy przestają być dziś potrzebni, bo bardziej kręcą widzów zawodowi prowokatorzy, tacy jak on?

Szymon Majewski: Co jakiś czas pojawiają się narzekania, że nie będzie pracy dla satyryków, bo politycy bardzo dobrze potrafią sami siebie parodiować, wręcz nas wyprzedzają. Jednak proszę się tak nad nami nie użalać. My zawsze będziemy mieli zajęcie, choć przyznaję, bywają trudne momenty.

Newsweek: Na przykład?

Szymon Majewski: Kiedy Gabriel Janowski kicał w Sejmie, licząc do dziesięciu, a potem krzyczał: „Jak ja mówię, wszyscy słuchają!”, albo kiedy w Sejmie dochodzi do bijatyk, zadrapań i wyprowadzeń, bardzo trudno zrobić z tego żart. Można oczywiście postawić komentatora bokserskiego i punktować walkę posłów na ringu, ale możliwości są bardzo ograniczone. Najlepiej robi się żarty ze średnio śmiesznych polityków, bo kiedy zaczynają być bardzo śmieszni, rzeczywiście odbierają nam pracę.

Newsweek: Bronisław Komorowski jest akurat?

Szymon Majewski: Na początku obawiałem się, że z obecnego prezydenta nie będzie można robić żartów, ale szybko okazało się, że jest szalenie charakterystyczny z tym swoim księżowskim tonem gędźby z dziada pradziada siedzącego przy ognisku i opowiadającego wnukom, jak to drzewiej bywało, jak upolował dzika, lisa i jakie huby i komary były w poprzednim stuleciu.

Ale kiedy już na przykład próbowaliśmy robić parodię Radosława Sikorskiego, nie wyszła nam, bo co z tego, że głosowo była świetnie dobrana, kiedy okazało się, że nie budził żadnych emocji? Do sposobu mówienia lekko można się przyczepić, ale to nie wystarczy, żeby zbudować postać.

Ludzie lubią barwnych polityków, kimś takim był świętej pamięci Andrzej Lepper. Za każdym razem, jak robiliśmy kabaret i nasz Andrzej Lepper zaczynał rozdawać karty, tańczyć, zabawiać zaproszonych gości, od razu nieprawdopodobnie podnosił temperaturę tego kabaretu.

Newsweek: Podobnie jak Zyta Gilowska.

Szymon Majewski: To ciekawe, bo od Zyty Gilowskiej, która nie lubiła swojej parodii w moim programie, dowiedziałem się, że ona nigdy nie mówiła „wróć”. Myśmy sami zaczęli myśleć, że ona tak mówi, bo kabaret ją prześcignął. Wszyscy przecież wiemy, że kiedy prezydent Komorowski kiwa się lekko na krześle w swój charakterystyczny sposób, nie trzeba go przypinać pasami, żeby nie spadał. Mimo to mieliśmy protesty, że przesadzamy, że on tak przecież nie robi. Dodajemy politykom trochę szaleństwa, dlatego często narzekają na nas, że tacy w rzeczywistości nie są.

Newsweek: Gdzie jest granica, której komikowi przekroczyć nie wolno?

Szymon Majewski: Kiedy porównuję siebie do tych, którzy ostro wymiatają, takich jak na przykład Kuba Wojewódzki, który z przekraczania granic i ciągłego łamania barier uczynił wręcz filozofię, myślę, że można mnie włożyć do szufladki z napisem „konserwatywny”.

Dla mnie tam, gdzie zaczyna się czyjaś śmierć, kończy się humor, dlatego katastrofa w Smoleńsku nie jest tematem do parodii. Można najwyżej zrobić jakiś abstrakcyjny greps, który będzie gdzieś naokoło.

Tak samo zresztą jak Powstanie Warszawskie, którego, choć to idiotycznie zabrzmi, jestem miłośnikiem. Brała w nim udział połowa mojej rodziny i dziadek, którego bardzo kochałem. Dlatego nie podobała mi się wypowiedź Radosława Sikorskiego na Twitterze , że powstanie było katastrofą narodową. Uważam, że cała chwała, którą oddajemy powstańcom, jest chwałą czynu, męstwa i ducha. Pamiętam, że dziadek przedstawiał mi sytuację przed powstaniem jako szalenie dramatyczną: w ludziach narastał bunt, marzyli o złapaniu haustu świeżego powietrza. Dlatego twierdził, że gdyby dowództwo nie podjęło takiej decyzji, byłyby wystąpienia oddziałów niezgodne z ich wolą. Oczywiście nie wierzę w to, że matka mająca dwójkę dzieci też tego chciała. Właśnie taka kobieta złapała mego dziadka za rękę, kiedy biegli przez jakieś piwnice, i krzyknęła: „Po co to zrobiliście?!”. I tutaj rzeczywiście moglibyśmy dyskutować o tym, jaka jest natura Polaków, bo tacy Czesi pewnie by tego nigdy nie zrobili.

Newsweek: A jeśli już, mieliby pewnie do tego większy dystans.

Szymon Majewski: Jestem fanem Czechów, bo też czasem mam takie ciągoty, żeby być wypranym z emocji i poddawać się sytuacji. Podoba mi się, jak potrafią deprecjonować swoje bohaterstwo, sami się śmiejąc z zamachu na Reinharda Heydricha. „ A jaki to był zamach?” – pytają. „Przecież nie zginął na miejscu, tylko w szpitalu na skutek odniesionej rany”. „No przecież został zastrzelony” – mówią im obcokrajowcy. „A jakie tam zastrzelony” – odpowiadają Czesi. „Jednemu nie działał pistolet, dopiero drugi musiał rzucić w niego granatem”.

Jest taki żart, który bardzo dobrze obrazuje pęknięcie między naszymi narodami, chociaż sąsiadujemy ze sobą. Spotykają się dwa psy na moście w Cieszynie – pies polski idzie na stronę czeską, a pies czeski idzie na stronę polską. Pies czeski pyta polskiego psa: „Dlaczego idziesz do nas?”. „Idę się najeść, a ty po co idziesz do nas?” – pyta polski pies czeskiego. „Idę się naszczekać” – odpowiada tamten. O naturze narodowej możemy dyskutować i się z niej śmiać, ale dyskusje o szansie powodzenia polskiego powstania są bezsensowne, kiedy na przykład porównamy je do szans powstania w getcie.

Newsweek: Tyle że Marek Edelman potrafił żartować sam z siebie. Pytany kiedyś na przyjęciu o bohaterstwo w czasie powstania, żachnął się: „Jaki tam ze mnie bohater, ja nie walczyłem, tylko spierd…, dlatego przeżyłem”. Nie wyobrażam sobie, żeby w taki sposób obśmiał swoje męstwo jakiś powstaniec polski.

Szymon Majewski: To nieprawda, my też mamy takie kawałki. Na koncercie L.U.C – Łukasza Rostkowskiego, który stworzył koncert z miksów wypowiedzi powstańców z archiwum polskiego radia, jest opowieść o powstańcu, który wpadł do kadzi z powidłami i chodził z irokezem na głowie, bo nie miał gdzie tego umyć. Teraz to by się nazywało irokez z powideł. Sytuacja była komiczna, bo za nim latały chmury much i os. Inna kobieta opowiadała, że została poproszona o pomoc przy amputacji nogi jednego z powstańców. Lekarz amputował tę nogę, a ponieważ miał inne zadanie, powiedział kobiecie, żeby coś z nią zrobiła. Ona wyszła z nogą na korytarz i nagle się zatrzymała. Po chwili zaczęło się główkowanie: „Matko święta, to jest noga, która jeszcze przed chwilą należała do powstańca – pomyślała. – Nie mogę jej tak zwyczajnie wyrzucić do śmietnika, położę ją na korytarzu”. Kiedy to zrobiła, zaczęła się zastanawiać nad tym, że przecież noga powstańca nie powinna leżeć, ona powinna stać. Kiedy lekarz wyszedł na korytarz, zobaczył stojącą, opartą o ścianę nogę, którą przed chwilą amputował. Ale już inny powstaniec biegł ze swoją łączniczką przez zagruzowaną Warszawę, która się paliła, i mówił: „Zobacz, to myśmy zrobili, to jest ciężar, który musimy nieść. Jeśli przeżyjemy”.

Newsweek: Są jednak granice, których jako naród nie potrafimy przejść. Z Jana Pawła II śmiano się na całym świecie, u nas nie krążył ani jeden dowcip.

Szymon Majewski: Ja też nie umiem się śmiać z naszego Papieża. Nawet kiedy widzę polskiego piłkarza, który wiwatuje i pokazuje, że ma na koszulce jego wizerunek, wzruszam się. Choć z drugiej strony myślę oczywiście, że nie powinien mieszać w to Jana Pawła II. Z jeszcze innej strony myślę sobie: facet wierzy i tak demonstruje swoją religię, ma prawo. Tacy my, Polacy, jesteśmy. Krążą plotki, że Barack Obama wyjechał od nas szybciej, bo go przytłoczyliśmy swoją historią. Jak był w Anglii, zaprosili go na barbecue, w Irlandii na piwo. My mogliśmy pokazać mu, jak się robi polski sernik, poczęstować go oscypkiem, zaprosić na golonkę, zorganizować rzut kapustą, nauczyć tańca w kierpcach, ale głównie składał wieńce pod pomnikami. Wrócił do Ameryki z obrazem Polaków zapatrzonych w swoją historię. Tylko co ja mam na to poradzić, że kiedy oglądam „Wierną rzekę”, zaczynam płakać? Niedawno przekazałem do Muzeum Powstania mundur mojego dziadka i jego papierośnicę. Okazało się, że mundur ma za kołnierzem wyszytego diabełka, bo mój dziadek był spod Łęczycy i prawdopodobnie ten diabełek był jego talizmanem – tak twierdzi pani konserwator. Myślę, że chodzi rzeczywiście o Łęczycę, bo dziadek czytał mi bajki o diabełku, ale nie w wydaniu Nergalowym – bo to nie był diabełek, który drze Biblię, tylko diabełek, który wyprowadzał kupców na manowce, plótł dzieciom warkoczyki i wiązał koniom ogony. Już nigdy się nie dowiem, dlaczego dziadek miał na mundurze wyszytego diabełka, a takie rzeczy są dla mnie ważne.

Newsweek: To dlatego Jan Nowicki pocałował pana w rękę?

Szymon Majewski: Jezu, nie wiem. To rzeczywiście było dla mnie bardzo wzruszające, bo ja zawsze miałem wrażenie, że on jest takim gościem, który skrytykuje moje działania. Podziękował mi za satyrę, powiedział: „Super, że jest ktoś taki”. Za aspekt w tej satyrze, który moja córka ujmuje bardzo zwięźle, nazywając mnie „totalną konserwą” i „rodzinnym LPR-em”. Śmieje się ze mnie, bo udzieliliśmy ostatnio z żoną wywiadu pod tytułem „Wierność jest sexy” i organizacja studencka Soli Deo poprosiła mnie, żebym ten kaganek z wiernością u nich niósł na jednej z debat. Jednak ja nie mogę doktrynalnie powiedzieć: macie być sobie wierni, bo Jezus nakazał. Tak samo jak nie zgadzam się z tym, żeby związek namaszczony przez Kościół, w którym żyje para z pięćdziesięcioletnim stażem i nienawidzi się od ponad czterdziestu lat, musiał trwać. No błagam, taki związek powinno się jak najszybciej rozwiązać. Powinno też być duszpasterstwo rodzin rozwiedzionych. Moja mama miała przyjaciela, bo mąż ją zostawił. Jej partner był z kolei zostawiony przez żonę. On był wierzący, więc za każdym razem, idąc do konfesjonału, słyszał gromy, że żyje z kobietą w grzesznym związku. Takim ludziom powinno się już naprawdę odpuścić i pozwolić żyć w spokoju.

Newsweek: Nie korzysta więc pan z takich poważnych zaproszeń?

Szymon Majewski: Nie, tak samo jak nie popieram publicznie żadnej partii, bo moim zdaniem dla satyryka oznacza to śmierć. Dziwię się Kubie Wojewódzkiemu, który jasno deklaruje swoje poglądy, bo wtedy program zaczyna być tubą propagandową jednej z partii. Myśmy trzy razy sparodiowali Lecha Kaczyńskiego i aż kilkanaście w poprzednim roku Bronisława Komorowskiego. Muszę się przyznać, że wyraźnie konserwatywnieję na starość, ale mam nadzieję, że nie skończę jak Marcin Wolski czy Janusz Rewiński. Ja zresztą przychodzę do pracy, żeby się pośmiać, a nie komuś przywalić. Z drugiej strony jednak, kiedy byłem młody i miałem gluty w nosie, lubiłem humor abstrakcyjny, czystą montypythonowską zabawę słowem, grepsem. W humor polityczny zacząłem się bawić dopiero wtedy, kiedy urodziły mi się dzieci. Ten moment dobrze pamiętam, bo właśnie wtedy zacząłem zastanawiać się nad tym, w jakim kraju będą żyły, czy będą jeździły po autostradach i czy będą miały euro, czy nie. Satyra polityczna stała się rodzajem autoterapii, żebym nie łykał ton prozacu. Nie jestem wesołym człowiekiem i jakby co, to byłbym pierwszy w kolejce po zestaw persenowo-ziołowy albo mocniejszy. Nie muszę ich kupować, bo im sytuacja na świecie i w Polsce wygląda gorzej, tym więcej humoru generuję.

Newsweek: Może z tych samych powodów politycy są mało dowcipni?

Szymon Majewski: Politycy rzeczywiście tracą poczucie humoru natychmiast, jak dochodzą do władzy. Jak PO była w opozycji, to byli pierwsi, żeby pogadać z Ąckim. Teraz Donald Tusk nas unika. Przyznam szczerze, że Andrzej Lepper był jedynym takim politykiem, który z chęcią do Ąckiego wychodził. Pamiętam, że jak była debata prezydencka na Uniwersytecie Warszawskim, Bronisław Komorowski, kandydat jeszcze wówczas, podjechał od tyłu z obstawą, Marek Jurek nie podał Ąckiemu ręki, Waldemar Pawlak miał pretensję do ochrony i powiedział: „Po co wpuściliście do studentów tego misia”, tylko Andrzej Lepper podszedł i się przywitał, prosił też ochronę, żeby wpuściła Ąckiego, choć był bez akredytacji. A kiedy Ącki poskarżył się, że Marek Jurek nie podał mu ręki, powiedział: „To proszę, ma pan moje dwie”. Darłem z niego ostro łacha, ale on jedyny nie bał się ośmieszenia.

Newsweek: Satyryk nie powinien popierać żadnej opcji politycznej, ale tego, co robi, nie podważa na przykład reklama banku?

Szymon Majewski: O reklamach banku moi pracodawcy wiedzieli. Ja nie sprzedawałem tam swojej twarzy, nie wychodziłem jak Marek Kondrat i nie zachwalałem produktu, tylko się bawiłem. A w związku z informacją mniej lub bardziej prawdziwą w mediach o mojej gaży śmieję się teraz, że cierpię za miliony.

Newsweek.pl

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.