Główna » Proza, WSZYSTKIE WPISY

KRZYSZTOF KUBASZEK “IDĄ ŚWIĘTA”- I NAGRODA W TURNIEJU LITERACKIM W KATEGORII TEKSTÓW PROZATORSKICH W RAMACH XXII OGÓLNOPOLSKIEGO TURNIEJU SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ” 2019

Autor: admin dnia 27 Listopad 2019 Brak komentarzy

KRZYSZTOF KUBASZEK

XXII OGÓLNOPOLSKI TURNIEJ SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ” 2019

TURNIEJ LITERACKI

TEKSTY PROZATORSKIE

I NAGRODA
WRAZ Z NOMINACJĄ DO “ZŁOTEJ SZPILI”

IDĄ ŚWIĘTA

Black Tuesday, czyli po naszemu Czarny Wtorek
(podtytuł)

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, nazw i postaci, a tym bardziej do mojej żony są przypadkowe.

Idą święta. Początkiem grudnia, przedsiębiorczy sprzedawca zniczy, towarem, co mu nie zszedł w listopadzie, przystroił ogromną choinkę. Stoi teraz potężne drzewko w głównej witrynie sklepu w centrum Rynku. Znicze wiszą na cienkich srebrnych drucikach do mocowania siatki ogrodzeniowej. Jak włos anielski mieni się ów drut – wiązadełkowy - a znicze pełgają radośnie niczym bożonarodzeniowe lampki. Od razu zrobiło się w mieście jakoś świątecznie. Choć śniegu jeszcze ani płatka. Wszędzie szaruga i błoto. żeby było jeszcze bardziej podniośle i narodowo sklepowy wybrał białe i czerwone szkiełka zniczy. Rodacy w ostatnim miesiącu roku masowo zjeżdżają z zagranicy do rodzin. Poczuć chcą więc święta, polskie święta.W radiu ciągle słychać kolędę Merry Christmas Everyone, po naszemu Wesołych Świąt Wszystkim. W telewizji Kevin sam w domu. W spotach reklamowych we wszystkich kanałach telewizyjnych kształtne mikołajki w czerwonych obcisłych body pracują co dziesięć minut przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W przykusych kubraczkach obszytych śnieżnobiałym futerkiem, w czapkach na bakier z białymi pomponami, w czerwonych lakierkowych szpilkach – wiecznie uśmiechnięte. Promieniują niestrudzenie w szklanych monitorach i wdzięcznie wypinają się do ekranów, podnosząc bez wysiłku wielkie kolorowe paki z ogromnymi złotymi kokardami. Ciężko synowi przetłumaczyć, że nie tak wygląda Święty Mikołaj. Trudno przekazać mu tradycję, że sensem świąt Bożego Narodzenia jest wzajemne obdarowywanie się miłością, czego wyrazem mają być właśnie wręczane prezenty. Ale jak patrzę na Janka — mojego pierworodnego- to obdarowywanie się miłością postrzega zgoła inaczej. I na nic moje uwagi. Ale na cud wychowawczy liczyć trzeba w każdych okolicznościach, a tym bardziej w święta, te święta.

A święta idą wielkimi krokami. Wszyscy nagle przyśpieszyli. Biegają z pękatymi reklamówkami, pudełkami, torbami, jakby to miało być ostatnie Boże Narodzenie na globie niebieskim. Gorączce zakupów przedświątecznych ulega również i moja żona.

-Stefan — przymila się – jedźmy do „Sanowej” do Przemyśla. Black Friday, takich zniżek, to cały rok nie ma…

- Ja na zimówki nie mam, a ty mi tam…. Przecież śniegu ani płatka…

- Klimat może się i zmienia, ale sypnąć może w każdej chwili, grudzień, to grudzień. Stefan…

- Zosiu! Przecież dzisiaj mamy poniedziałek, więc ten twój Czarny Piątek minął dwa dni temu — ośmielam się zauważyć.

- Ale wyjątkowo w tym roku przedłużyli…

- Jak można przedłużyć piątek do poniedziałku? — pytam zdziwiony.

Sięgam po logikę argumentacyjną, ale wyraźnie brązowe oczy Zosi, utrzymujące mocno kontakt z moimi źrenicami są jednocześnie już w głównym holu galerii w Przemyślu. Szybko więc zdaję sobie sprawę, że odwiedzenie jej od tego zamiaru nie będzie skuteczne. Nie myślę jednak tak łatwo się poddawać. Ulec bez walki? To nie w męskim stylu I

— Czyli że co? – kontynuuję. – Piątek jest w sobotę, niedzielę i w poniedziałek też jest piątek? Zosia nie spuszcza ze mnie wzroku.

- Nie rozumiesz… To taka wyjątkowa promocja od zachodnich firm dla nas z okazji 100. rocznicy odzyskania przez Polskę ,niepodległości — z przekonaniem tłumaczy.

- No masz! Nie wiedziałem, że O nas tak pamiętają, że tak się troszczą…

- Stefan, proszę cię…

Zosia jest w takiej fazie prośby, jak nasz „Pimpek” co musi dostać psi łakoć, bo inaczej się nie usunie spod stołu w kuchni. Tak ci się wbije czworonóg w rogówkę zielonymi ślepiami, tak merda ogonem, tak skomli, że lewa ręka nawet nie zauważa, jak prawa daje pół parówki z własnego śniadania. Zosia trzepoce rzęsami. „Piękne ma te orzechowe oczy…”. W ostatniej chwili jednak cofam rękę – nie daję jednoznacznej odpowiedzi. Oczekujące urocze spojrzenie Zosi, to odwieczny kobiecy niemy syreni śpiew, z którym jakoś uporał się Odyseusz, więc i też dam radę. Choć przede mną nie lada wyzwanie… Przywiązuję się zatem do masztu powziętego postanowienia. Jeszcze nie teraz kochaniutka, jeszcze nie w tej chwili…” Ileż radości i satysfakcji jak prosi cię o coś własna żona. Wytrzymuję więc jej spojrzenie oczekujące zgody.

Zosia siada przy stole. Czeka co powiem. Nie odzywam się. Kręcę się po kuchni. Udaję, że czegoś tam szukam. Zosia czeka, Trzaskam drzwiami jednej szafki, drugiej, odsuwam, zasuwam jedną szufladę, drugą szufladę, kolejną…

- No, ale dzisiaj jest poniedziałek i to w dodatku 13 grudnia— rzucam mimochodem, mocując się z szufladą, w której zaklinował się durszlak.

- Stefan…- tym razem moje imię zabrzmiało jakoś twardo. Nie było już słodkiej nuty ani prośby w imieniu „Stefan”. Źrenice Zosi wyraźnie zaczęły się zwężać, co miało znaczyć, że nie ma co przedłużać i tak przeciągających się negocjacji. Czas podjąć jedynie słuszną decyzję.

- To po —je — dzie – my ju – tro— słowa wyskandowała twardym heksametrem, nie odrywając ode mnie wzroku. – Ale mówiłaś, że ten piątek jest do poniedziałku? A przecież dzisiaj mamy poniedziałek!

Wreszcie z trudem domknąłem tę cholerną szufladę. Już nic z tego nie rozumiem! ubodła mnie. „To ja miałem podjąć decyzję”. Sam też zdziwiłem się głośno wypowiedzianej niedorzeczności.

- Teresa przed chwilą zadzwoniła. Jest tak ogromne zainteresowanie akcją, że wyjątkowo Black Friday przedłużą o jeszcze jeden dzień, czyli do wtorku. Ale już nie na całą noc, ale tylko do dwudziestej drugiej.

- To chyba już ostateczne czyszczenie wyczyszczonych albo zawalonych jeszcze magazynów przed nowym sezonem…ośmielam się zauważyć.

- Stefan! Jutro jedziemy. Pracę kończysz o szesnastej, więc będziemy mieli sporo czasu na zakupy. Chwilę posiedzisz w KFC, a ja sobie pospaceruję… Czy tak wiele chcę od życia!? Tego rodzaju pytania retoryczne błyskawicznie obezwładniają mnie. Wynikają one z oceny sytuacji materialno — społecznej, w jakiej się znalazła żona z mego powodu. Tym razem nie wytrzymuję spojrzenia.

- No niech będzie. Postanowiliśmy więc.

Jedziemy do Przemyśla. Dzieci wywiezione do teściowej. Przekupione obiecaną świąteczną niespodzianką z galerii „Sanowa” nie protestowały… W ogóle nie stawiały oporu. Zwłaszcza, że dziadkowie mają szybszy Internet. Co prawda wyjechaliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem – o osiemnastej zamiast o szesnastej, ale z przyczyn ode mnie niezależnych.

- Zosiu, rozumiesz, musiałem, taka robota. Z szefem się nie dyskutuje. Dużo zamówień przed świętami. Ściemnia się, zanim dojedziemy. Może innym razem…

- Nie szkodzi, „Sanowa” czynna do dwudziestej drugiej — odpowiedziała wtedy niezrażona żona, więc jedziemy do Przemyśla. „Nienawidzę zakupów!” Obwodnica rozpruła brzuch góry na dwie równe części. Mkniemy teraz przez jej środek. Po stromych ścianach od strony drogi wspinają się płaskie rozłożyste jałowce. Szare balustrady podrygują w czasie jazdy. Jedziemy jakby w tunelu bez stropu, a zmierzch rozpraszają nam niemrawo światła naszego pełnoletniego samochodu. „Przemyśl 22″- mignęła am przez moment tablica informacyjna. Nagle przed reflektorami jak ćmy migoczą nam pierwsze płatki śniegu. Następnie duże płatki leniwie spadają na maskę samochodu.

- Cholera, a jednak śnieg!- mnę przekleństwo w ustach.

Zwalniam, bo opony jeszcze letnie. W lusterku zamigotały mi duże światła mknącego za mną szybko samochodu. Zdejmuję nogę z gazu. To piaskarka z ogromnym pługiem. Szybko nas mija, sypiąc solą po boku i przedniej szybie naszego leciwego Diesla. „A może piaskiem sypnęła?” Włączam wycieraczki. Zazgrzytało. Już sam nie wiem czy to piasek czy sól tak trze po szkle. „Jeśli sól, to wyprzedziła nas chyba solarka i solnęła nam … .

- Zwolnij, przecież tu zawsze jest radar!- z lingwistycznych zawiłości wyrwa mnie głos żony.

Za późno. Drogę na moment rozjaśnia biały mocny flesz z pobocza. Ostre światło rozpala mi się pod powiekami. Tym razem klnę siarczyście. Na szczęście w samochodzie nie ma dzieci. „Trzy stówy nie moje!”

Jeszcze mam białe kotujące mroczki w oczach, a tu przede mną migoczące pomarańczowe światła awaryjne jakiegoś samochodu. Hamuję. To ta solarka czy piaskarka, co nas przed chwilą minęła. Pedał wciskam do spodu. Sunie mnie na tych letnich oponach. Zatrzymuję się tuż przed rozrzutnikiem ciężarówki. Niemal maską dotykam lejkowaty pomarańczowy podajnik. Zosia nawet nie zdążyła krzyknąć. Z podajnika falami sypie się sól na maskę i przednią szybę. Chcę cofnąć, ale zaraz za mną zatrzymuje się auto, a za nim kolejne i kolejne. Na nic wsteczny bieg. Kolejne fale brei bryzgają na szybę. Nie dość tego, to zakorkowało nas na samym środku wiaduktu kolejowego… Most, wysokie balustrady, przepaść… Rozlega się pod nami rytmiczny stukot żelaznych kół o szyny. To pociąg pędzi w kierunku Przemyśla albo Rzeszowa. A sól jak waliła, tak dalej falami wali po samochodzie. Aż lakier syczy. I na razie bardziej zanosi się na burzę piaskową, niż śnieżną, bo z ołowianego nieba spadają jedynie pojedyncze płatki śniegu.

No Stefan, zrób coś do jasnej cholery!- to Zosia.

Wysiadam. Na środku jezdni dwie piaskarki zwrócone do siebie wielkimi płaskimi kabinami stoją jakoś z ukosa. W ten sposób jeszcze bardziej blokują jezdnię. Pojazdy zawadziły o siebie pługami. Może przy próbie wyminięcia się? Z niewiadomych powodów nadal tak tu stoją, choć zator z minuty na minutę pęcznieje zarówno od strony Przemyśla, jak i Jarosławia. Ciężarówki wyglądają jak dwa potężne łosie, co szczepiły się podczas walki wielkimi łopatami poroży. Śnieżek prószy. Kierowcy z piaskarek przez uchylone szyby wymachują do siebie rękami. Coś krzyczą. Ten od mojej strony, co zapomniał wyłączyć podajnik, ciągle wali mi breją po aucie. W ogóle mnie nie widzi z wysokości kabiny. Skoncentrowany jest na tym, który ma na sobie seledynową kamizelkę. Zadzieram głowę ku uchylonej szybie.

-  Proszę pana…- próbuję przebić się przez ryk pracujących silników. Nie zauważa mnie. Wrzeszczy ile w płucach do kierowcy z drugiej ciężarówki. „Seledynowy” niemalże cały przelazł przez mate okienko szoferki. Jedną ręką trzyma się lusterka, drugą wygraża. Aż dziw, że jeszcze nie wypadł. Tylko nogi zostają mu w kabinie.

-  Zjeżdżaj! To my tu, k… wa, odśnieżamy!

-  W rejonie mówili, że na pierwszy śnieg my z bazy wyjeżdżamy! Sp… laj! —odkrzykuje kierowca w pomarańczowej kamizelce. Omal nie rozwala sobie głowy o kabinę. Tak się w nerwach szarpie.

Nie wiedziałem , że można przekrzyczeć dwa potężne na chodzie motory Iveco.

Bezradny spojrzałem w niebo, szukając tam wsparcia. Ale Bóg milczy. Zsyła mi jedynie leniwie spadające nieme śnieżynki.

-  Proszę pana!…- próbuję jeszcze raz.

Nagle słyszę głos mojej żony. Podczas naszego kilkunastoletniego pożycia małżeńskiego tej częstotliwości dźwiękowej doświadczyłem dwa razy. Raz, jak się zapatrzyłem na mecz, a syn wpełzł pod szafkę z telewizorem i nie mogliśmy go wydobyć.

Po raz drugi, gdy wieczór kawalerski Henka przedłużył nam się o więcej niż 48 godzin i żona zgłosiła moje zaginięcie na policji. Tak. To był niewątpliwie okrzyk bojowy Zosi. Rozpoznam wszędzie. Dotarł do mnie, aż z drugiej strony ciężarówki. Głowa kierowcy w seledynowej kamizelce znika w szoferce. Słyszę tylko ze środka kabiny stłumiony głos:

-  Niech pani już tak nie wrzeszczy, już wyłączam, wyłączam….

I rzeczywiście piach przestaje walić na maskę naszego samochodu.

W tym momencie rozlega się przeciągły ostry sygnał. Obracam głowę w stronę dochodzącego dźwięku. Granatowe pulsujące światło rozdziera raz po raz mroki nocy i zbliża się w naszym kierunku. Niebieskie rozbłyski tyle co wydobędą się z toni nocy, to zaraz nikną w jej ciemnych odmętach. „Ktoś widocznie zadzwonił po policję. Nic dziwnego, taki cyrk przed samymi świętami”. Wsiadam do auta. Zofia już tam jest. Siedzi z kamienną twarzą Sfinksa. Jakby w ogóle nie wychodziła z samochodu.

- No, policja zrobi tu zaraz porządek — dziarsko dłońmi uderzam się po kolanach, dodając sobie animuszu. — Jakaś widocznie grubsza sprawa… Odpowiada mi tylko terkotem uruchamiany silnik. „ Dobry, stary Diesel”.

Tak to wyglądało, bo policja jedynie poleciła przesunąć się ciężarówkom na tyle, żeby jednym wąskim przesmykiem auta mogły przejeżdżać. A korek już zrobił się potężny z dwóch stron wiaduktu. Drogówka więc wprowadza szybko ruch wahadłowy. Jestem pierwszy od strony Rzeszowa. Policjant właśnie daje mi znak kolistą czerwoną smugą lampki, abym przecisnął się koło piaskarki. Ruszam więc powoli.

Jak tam? Która godzina? zagaduję do Zosi, ostrożnie przejeżdżając obok piaskarki czy solarki. Kierowca w seledynowej kamizelce jeszcze odgraża się temu w pomarańczowej narzutce.

- Za piętnaście siódma — krótko beznamiętnym głosem odpowiada Zofia.

- Czterdzieści pięć minut od wyjazdu z domu! Aż tyle tu zeszło, nawet bym nie pomyślał… Ale ten czas szybko mija — dziwię się szczerze. Moją uwagę Zosia pozostawia bez komentarza.

Dojeżdżam do policjanta. Daje mi wyraźny znak, abym zatrzymał się na poboczu. „Co jest?” Odsuwam szybę. Pierwsze płatki śniegu padają mi na ramię i szybko topnieją. Prószy coraz mocniej.

Dobry wieczór, panie kierowco żarówka w lewym reflektorze spalona. Trzeba wymienić. Proszę zjechać i stanąć za tą piaskarką. Dokumenty do kontroli proszę przygotować. I wraca do kierowania ruchem. Sznur aut ostrożnie wymija mnie jak nerwowo przewalam bagażnik. „Niech to szlag. Nie ma!” Auta za moimi plecami przejeżdżają to raz z prawa to raz z lewa. Nawet nie wiem, kiedy mundurowy staje za mną.

- I jak panie kierowco? Wymieniona żarówka?

- Nie, nie mam – odwracam się odruchowo.

- To proszę na najbliższej stacji kupić i wymienić.

Prostuje mnie. „Boże! Co słyszę? Policjant ludzkim głosem przemawia. Rzeczywiście idą święta.” Uśmiecham się więc do władzy szeroko i dziękczynnie. Władza odwzajemnia uśmiech spod wielkiego białego ronda czapki z czarnym błyszczącym daszkiem. Na daszku płatki śniegu nikną w kropelkach wody.

Uradowany zatrzaskuję bagażnik.

- Ale opony tak sparciałe, że drutówka prześwituje. Mandacik – 250 złotych i dowód rejestracyjny do odebrania w wydziale komunikacji.

Uśmiech zamiera mi na twarzy.

- Co też pan, panie władzo?…

- Ma pan jednak prawo wyboru…- za to uśmiech nie opuszcza twarzy policjanta.

Znów promyczek nadziei tli się we mnie. „Skoro darował mi tę żarówkę….” – Ma pan wybór.

- To znaczy?

- Terminal płatniczy albo przelew.

- Taki świąteczny żart. Cha —cha — cha. „ Dobrze, że zatrzasnąłem bagażnik. Zosia raczej nie słyszy.” Wyjmuję bez słowa kartę do bankomatu. Czuję niemal fizyczny ból jak rni ubywa…

- I ma pan ode mnie prezent na święta — odzywa się w dobrym humorze policjant, gdy chowa do aktówki dowód rejestracyjny. – Za te opony, powinien pan wracać do domu na lawecie. Ale zjeżdżaj pan, bo tu dzisiaj na tym wiadukcie cholernie ciasno. Wesołych świąt! psia jego mać… nie odwzajemniam życzeń.

Wsiadam do auta. Zamaszyście trzaskam drzwiami samochodu, przekręcam kluczyk. Silnik klekocze jak bociany na wiosnę. „Stary Diesel…, ale pali. Śniegu, mrozu się nie boi…”

- Załatwione, jedziemy — odzywam się raźno do Zosi , ale chyba wychodzi trochę nienaturalnie.

- Jest dziewiętnasta piętnaście — komunikuje Zosia beznamiętnym głosem.

- To znowu pół godziny tu zeszło? Doprawdy im człowiek starszy, to czas przyśpiesza „.

- W Przemyślu przy tej pogodzie będziemy na dwudziestą.

- O to się jeszcze nachodzimy!- wysilam się na entuzjazm.

- Nie sądzę.

- Jak to!? — szczerze się dziwię. — Do dwudziestej drugiej sporo czasu.

- Dla mnie nie.

- Przecież, to jeszcze całe dwie godziny, czyli sto dwadzieścia minut, a to jest czternaście tysięcy czterysta sekund….

Taki sobie żart wymyślam. Nie zdaję sobie jeszcze sprawy z powagi zaistniałej sytuacji. – Wracamy do domu, – Ależ kochanie….

- Wracamy do domu. Po co mam wejść, żeby zaraz wyjść!? – atomowa moc zdania o charakterze pytająco — zaczepnym wcisnęła mnie w fotel. Uwaga. To drugie pytanie retoryczne w tym samym dniu. Krew stygnie mi w żyłach. Jestem obezwładniony. Przy tym tonie nie ma miejsca na negocjacje. – Ale droga zablokowana… Gdzie nawrócę?

- To jedź przez Skołoszów, przez Radymno — głos Zosi brzmi jak papier ścierny w zetknięciu ze szpachlowaną ścianą.

Zaraz jak się skończy obwodnica, bez słowa odbijam na lewo w kierunku Skołoszowa.

Oczywiście rampa kolejowa w Skołoszowie przed nami opada. Przejazd strzeżony. Jakby w jednej chwili zleciały się tu durne pociągi: Arriva Express – osobowy, Regioekspress – pospieszny, EuroCity – dalekobieżny — w jedną stronę. Express Regionalny, InterCity, Express Nocny — w drugą stronę. Towarowy, międzynarodowy, przyspieszony – a wszystkie opóźnione. Zosia nic, ścisnęła usta i nic. Teraz leci sama lokomotywa w kierunku Przemyśla, toczy się ciężko lokomotywa z wagonem do Jarosławia, pociąg do Lwowa, z Kijowa, do Wrocławia, z Wrocławia. Zosia nawet jednego słowa.

- Idą Święta. Może dlatego taki ruch… — zagajam niepewnie, oparty podbródkiem na kierownicy. Kątem oka zerkam na Zosię. Czerwone lampki wzdłuż szlabanu mrugają wesoło jak kolorowe girlandy porozwieszane wokół na domach z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Śnieg teraz wielkimi gęstymi płatami sypie się z nieba. Można rzec, że na zewnątrz jest jak powinno być. Przedświątecznie… Ale nie w naszej kabinie… Kamienny demon nie opuszcza fizis mojej Zofii. Ciśnienie pompowane przedłużającą się ciszą rośnie błyskawicznie. Rampa nie wytrzymuje i strzela w górę. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ruszamy. Dojeżdżamy do ronda w Radymnie.

- A dzieciom co powiemy? Co przywieziemy?- rzucam mimochodem, skręcając w prawo.

Uderzenie w instynkt macierzyński zazwyczaj przynosi rezultaty. Jestem już na rondzie. Cisza. Bez odzewu.

Może w „Biedronce” coś weźmiemy? Sprzedają gotowe paczki• … — proponuję nieśmiało. Wchodzę w długi łuk drogi. Nie zjeżdżam z ronda. Mijam zjazd do centrum. Tnę ostro zakręt letnimi. Prawo fizyki – siła odśrodkowa. Trochę nas wynosi. Pobocze. Zosia instynktownie łapie się uchwytu nad drzwiami. Czekam na decyzję. Zataczam kółko od początku. Mijam zielone tablice: „Korczowa PL UA”, „Centrum – Radymno”, „Przemyśl Medyka PL UA”. Cały czas lecę po łuku. Nie zjeżdżam z ronda. Kołuję nadal. Cisza. I znowu: „Korczowa “, „Centrum – Radymno”, „Przemyśl Medyka Teraz jadę jeszcze bardziej ostrożnie, bo łyse dają znać o sobie. Zarzuciło mną. Lecę bokiem. Odbijam się od krawężnika. Opanowuję. Trochę trzęsie. Ręka Zosi gwałtowniej zaciska się na uchwycie nad drzwiami. Aż kostki jej bieleją. Jakiś przechodzień zaciekawiony przystaje na chodniku. Zaczynam kolejne okrążenie. Chyba Zosia zauważa, że ktoś zaczyna nam się przyglądać…

- No to zajedź!- wyrzuca z siebie.

„Wiedziałem! Ruszyło matkę!” Mijam drogowskaz „Korczowa PL UA”, skręcam w następny zjazd do centrum miasteczka. Parkuję przed „Biedronką”, a właściwie próbuję zaparkować, bo ścisk jak cholera. Rozpadało się. Lecą z nieba wielkie gęste płaty śniegu. Wszystkie samochody jednakowe – to białe kopy puszyste. . Auto przy aucie. Wreszcie wjeżdżam w jakaś wolną szczelinę. A narodu! Nie dziwota, święta idą. Ledwo stanęliśmy, a tu z jednej i drugiej strony: „stuk – puk” „,stuk -puk” – do szyb, do drzwi, aż śnieg się usypuje z karoserii. „Du — du —du” – po dachu, po przedniej masce. Pane, kupit’ w mene buď łaska cygarety, goriłku abo duże smacznu chałwu„. Pane… Cygarety… chałwu . „. — napierają na nas zewsząd głosy w ukraińskiej mowie. „Bam— bam- bam”. To naród sąsiedni z reklamą i towarem. Teraz chcą zadbać o nasze święta. Za dwa tygodnie rozpoczną swoje „ swiato “

- Idź, weź po dwa Lubisie i dwa soczki — odzywa się Zofia, nie reaguje na inwazyjną ofertę ze wschodu. – Pomarańczowy dla Kasi, dla Janka jabłkowy. Nic sobie nie robi z rumoru. I w żadnym wypadku nie bierz gotowych paczek mikołajkowych. Wkładają produkty na granicy terminów ważności — to rzeczowy, służbowy ton Zosi.

- Na promocji są karnawałowe maszkarony. Tylko pamiętaj, że masz syna i córkę. Żebyś mi nie przyniósł dwóch męskich albo dwóch żeńskich masek. Popatrzyła uważnie w moim kierunku. Nawet w ciemnościach szoferki przyduszonej kopą śniegu, poczułem jej uważne spojrzenie. Kiwnąłem tylko niemo głową. „Du – du – du”, bam — bam — bam”. Nie ustają z reklamą Ukraińcy. Uwagę dotyczącą uwzględnienia płci dzieci przyjmuję z pokorą. Wiem, do czego zmierza. Raz na ofercie kupiłem Jasiowi damskie lakierki. Zawsze mi to wypomina, jak jest obruszona

- Może ty pójdziesz… – proponuję nieśmiało. Cisza. Ukraińcy nagle odpuścili. Zaparkował nieopodal nowy samochód, a właściwie mobilna góra śnieżna. Ruszyli hurmą.

-Nie?… Cisza. – Razem może?… Cisza. Cisza gęstniejąca śniegiem i nocą. A tu śnieżyca, letnie opony, świata nie widać, i wiatr się zrywa , jakieś krupy lecą z nieba… „Może ten wtorek w konfiguracji z dniem trzynastym rzeczywiście jest Czarnym Piątkiem, a to przynosi efekt serii, gwałtowne zmiany aury…?” – Pieniędzy nie mam…- bąkam.

-Zazwyczaj masz przy sobie „lewą stówkę”! Zawsze odkładasz jak wiesz, że pojedziesz ze mną na zakupy do przemyśla. Nie siedzisz wtedy KFCjak mi mówisz tylko lecisz zaraz do wędkarskiego…. — odwraca głowę w moją stronę. Dwa sztylety spojrzenia przecinają dzielącą nas ciemną przestrzeń i dosięgają celu.

- Skąd wiesz?. Dłonie machinalnie mocniej zaciskam na kierownicy.

Panie, proszę u mnie kupić papierosy, wódkę lub bardzo smaczną chałwę.

-Tak się wgapiasz w te spławiki, że nawet nie widzisz jak koło ciebie z trzy razy przechodzę… I znowu cisza. Gęstniejąca napięciem i śniegiem.

- Ale przynajmniej nie wyrzucasz śmieci na ulicę i„., nie umiesz kłamać w ważnych sprawach — dodaje po krótkiej chwili namysłu. Wypowiada te słowa z jakąś głębszą refleksją. Zatyka mnie. „Boże! Święta idą! Że tak mnie Zosia postrzega?”.

- Ale przed praniem, to paragony z kieszeni mógłbyś powyrzucać!!! – eksploduje momentalnie, aż światło pod czaszką mi rozbłysło. – Tak trudno opróżnić spodnie ze śmieci!? — niebezpiecznie nachyla się w moim kierunku. Odruchowo wtulam się w drzwi od strony kierowcy. – Jak przeoczę te papierki, to całe pranie potem w farfoclach — jeszcze jest w fazie wrzenia. Ale cofa się na swoje miejsce, więc i ja również mogę wrócić do poprzedniej pozycji. Oddycham z ulgą. W końcu krzyk, to pewna forma zwerbalizowanej rozmowy. „Boże, święta świętami, ale jak mogłeś wymyśleć istotę o tak gwałtownych zmianach nastroju!”

Cisza teraz taka, że słychać, jak nieme płaty śniegu kładą się kolejną grubą warstwą na samochodzie. Siedzimy, jak w jakieś morskiej kapsule. Zanurzeni w puchu, przysypani bielą. Wiatr zaczyna szaleć. Sypie i dudni zmrożonym śniegiem po bokach samochodu.

- No pewnie, że pójdę Stefciu — po chwili z namysłem, ale jeszcze ze złością ciszę przerywa Zofia – bo zakupy zrobisz tak samo, jak dałeś rady z tą piaskarką i żarówką… Nie odzywam się.

„Puk – puk, stuk – puk”. Od strony pasażera nagle ktoś dobija się do szyby. Czyjaś ręka z zewnątrz odgarnia nawiany śnieg z szyby. Jakiś nos rozpłaszcza się na chropowatym szkle. Proszu Pani, choro sza goriłka, dobre wyno, najkraszczyj końjak; Zakarpackyj, Szabo, Żan-Żak,2 -rozlega się kobiecy głos zewnątrz. Nagle Zosia opuszcza szybę. Sypie śniegiem do środka.

- Wódkę proszę, największą.

- Stołyczna, dobra goriłka, rekomenduju i garantuju jakiśť(3) błyska w ciemnościach złoty ząb ośnieżonej ekspedientki we włochatej czapie. — Koły żinka wypyje, to radiśť w chati i czołowikowi, weselisze…(4) — puszcza do mnie porozumiewawczo oko, żonie podaje butelkę. Sztywnieję. Nawet nie próbuję skręcić karku w prawą stronę. Wpatruję się w wielki płat śniegu zalegający szczelnie przednią szybę. Nie wiem, co ze sobą zrobić, ani co powiedzieć. „Nie wytrzymam! Tego za wiele!” Dla zajęcia rąk, Włączam wycieraczki. Jęczą tylko ciężko i ani drgną. Szybko wyłączam. „ Za dużo śniegu i chyba pióra przymarzły do szyby. Chyba silniczek się nie spalił!?”. Zosia zasuwa na powrót z chrzęstem szybę. Wysiada z samochodu, z rozmachem tak trzaska, że cały śnieg osypuje się z drzwi. Ja w tym czasie ręcznie odśnieżam przednią szybę i czyszczę zmrożone wycieraczki. Drogę z Radymna do domu, którą zwykle pokonujemy w trzydzieści minut przebyliśmy w półtora godziny. Zastaje nas północ.

Czasami noc gasi wszystkie waśnie i spory małżeńskie, a kobieta i mężczyzna patrzą na siebie nazajutrz pogodniej i z większą wyrozumiałością… Ja wstałem właśnie w takim wyśmienitym humorze, bez szumów w skroni, bo wódka okazała się rzeczywiście dobra. Za oknem bajkowy krajobraz. Cały świat w nieskazitelnym białym puchu. Piękny przedświąteczny dzień. W moim odczuciu żona również powinna być ze mnie zadowolona.„ Ale Zosia z rana jakaś skwaszona i nieobecna. „Może głowa ją boli? A może chodzi o Kasię i Janka? Wyrzuty, że nie zabraliśmy dzieci wieczorem od teściów do domu. Ale przecież uprzedzaliśmy, że tak może się stać. I jeszcze ta zamieć… Ach te kobiety. Moja Zosia to za dziećmi w ogień…”- rozczulam się własną oceną żony, żoną, więc wspaniałomyślnie proponuję:

- Uśmiechnij się Zosiu, zaraz przyniosę wodę z cytryną, przywiozę dzieci…- czekam, który wariant wybierze, sondując przyczynę smutku. Zosia nadal ma niewyraźną minę. Nie przestaje wpatrywać się w czerwony kwiatowy wzór na filiżance z kawą. Wciąż kręci łyżeczką, choć cukier już dawno się rozpuścił. Nie odzywa się. Wzrusza tylko co chwilę ramionami skrzywdzonej dziewczynki.

- Co się stało kochanie?- cisza. – Co się stało Zosiu?

- Dzwoniła Teresa — odzywa się po chwili jakimś nieobecnym głosem, nadal kołując łyżeczką , – I co z tego?- tracę orientację.

- Pytała, co kupiłam w „Sanowej”?

- Bo ona wróciła z Przemyśla po dwudziestej czwartej. Było tyle ludzi i takie zniżki, że przedłużyli otwarcie o dwie godziny – do północy. Rozumiesz!? – wybuchła. – Kupiła cztery sukienki na cztery pory roku w cenie jednej!

- Muszę iść do spowiedzi.

- Przecież już byliśmy, całą rodziną. Co ma wspólnego jedno z drugim? — jeszcze mniej zaczynam rozumieć.

- Skłamałam. Skłamałam. Powiedziałam tej głupiej Teresce, że trafiłam w „Sanowej” na jeszcze lepszą ofertę. Cztery sukienki w cenie jednej i do tego torebka i karta rabatowa na okres poświąteczny…

Teraz zrozumiałem. Bez słowa ewakuuję się z domu. „ Najpierw wulkanizacja, wydział komunikacji, po dzieci.„, potem„.. Uff! To dopiero poranek. Przede mną jeszcze cały bardzo długi boży Black Wednesday, po mojemu Czarna Środa. Na szczęście idą święta. „Byle do świąt. Byleby do pasterki ze szwagrem i żeby przypadkiem w „Szczepana” nie przyszła do nas Tereska…”

2)Proszę pani, dobra wódka, dobre wino, wyśmienity koniak: Zakarpacki, Shabo, Żan-Żak.

3)Stoliczna, dobra wódka, dobra, polecam i gwarantuję jakość.

4)Jak kobieta wypije, to radość w domu i mężowi i ciekawiej, weselej…

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.