WYNIKI OGÓLNOPOLSKIEGO KONKURSU LITERACKIEGO “CONRADKI 2017″ LISTOPAD
Podajemy wyniki listopadowej edycji konkursu literackiego CONRADKI 2017,
która dotyczyła “SATYRY O ŚMIERCI”.
Na konkurs nadesłano 31 utworów.
Komisja konkursowa przyznała następujące nagrody:
I miejsce – bon o wartości 150 zł do wykorzystania w Księgarni wskazanej przez organizatora oraz publikacja (styczeń 2018)
Bartłomiej Kargol “O mojej śmierci”
II miejsce – bon o wartości 100 zł … jw.
Adrianna Czech “Rozterki funeralne”
III miejsce – bon o wartości 50 zł. … jw.
Tadeusz Haftaniuk “Satyra na fartowne spotkanie chłopa ze śmiercią”
Wyróżnienie – publikacja (styczeń 2018)
Wacław Płonka “Nagrobek sprintera”
BARTŁOMIEJ KARGOL
O MOJEJ ŚMIERCI…
Umarłem w drodze na cmentarz. Śmierć złapała mnie w pół i niczym zapaśnik rzuciła o twardą ziemię, a przecież tego dnia miałem wiele do zrobienia. Schab marynował się od wczoraj, a dziś miałem go upiec. Nadziewany dużą ilością czosnku, przysypany grubą warstwą ziół i przyłożony kilkoma liśćmi laurowymi zapowiadał się co najmniej wyśmienicie.
Dobrze, że nie nastawiłem piekarnika. Wieczorem, w trakcie pieczenia schabu obejrzeć miałem dwa ostatnie odcinki „Rodziny Soprano”, a teraz nigdy nie dowiem się, jak saga rodziny się zakończyła. Może ktoś mi kiedyś ją opowie przy mym grobie. Ale kto opowiada serial na cmentarzu?
Pośród łez, westchnień i wspomnień nie ma miejsca na życiorys Tony’ego i jego rodziny. Oprócz bladego płomienia zamkniętego w małym, szklanym pojemniku i sztucznych, a czasem żywych kwiatów, nie sposób odnaleźć tu choćby cienia codzienności. Jedynie w nocy dzikie zwierzęta czasem pojawiają się i w milczeniu przechadzają wśród nagrobków.
Dzień po moim zgonie umówiony byłem z mechanikiem na wymianę opon w moim szesnastoletnim fordzie. Wielkimi krokami zbliżała się sfrustrowana zima. Jej serce jest tak zimne, że łzy zamienia w lód.
Niektóre serca są gorące, niektóre lodowate, ale to, co je łączy, to że wszystkie, co do jednego, pracują inaczej. Jedno z nich postanowiło zastrajkować dużo wcześniej niż to zakładał jego właściciel, czyli ja – mały człowiek z wielkimi planami. To prawda – tego, co wymieniłem wyżej, nie zaliczyłbym nawet do większych planów, ale wzrok mój sięgał często dalej niż czubek mojego smartfona, którego notabene bardzo mi tu brakuje. Ludzie docześni mówią, że telefon zabija czas, ale co, gdy czasu masz nieskończenie wiele, a zabić cię nie może już nawet nuda?
W moim sercu zawsze było dużo miejsca na uczucia, jedyny problem polegał na tym, że rzadko opuszczały jego wnętrze. Może właśnie dlatego serce postanowiło mnie zaatakować – bo nie mogło pomieścić tylu emocji kłębiących się w jego środku. Ale czy nie mogłoby mnie wcześniej o tym uprzedzić? Miałbym czas, by zmienić siebie i swoje życie, a gdyby mi się nie udało, serce wysłałoby komunikat o natychmiastowej egzekucji. Ale serce nie wystosowało choćby jednej nieformalnej notki – powzięło atak z zaskoczenia.
Może tak było mu łatwiej.
Do zablokowania dopływu krwi do mięśnia sercowego doszło 3 listopada o 15:49. Krążenie krwi w sercu zostało przerwane, pojawił się bardzo nagły, bardzo ostry i przenikliwy ból w klatce piersiowej. W pierwszej chwili pomyślałem, że to atak paniki, bo objawy obu przypadków są zbliżone. Facet zwalający się na ziemię pośród pól i lasów, mający atak serca i myślący, że to tylko zwykły atak paniki. Komedia…
Gdzieś nade mną, lecąca wrona głośno zagderała, śmiejąc się wniebogłosy.
Po godzinie podeszła do mnie jedna z dwóch młodych saren, które wyszły wieczorem na kolacje. Sarna, nieufnym krokiem zbliżyła się do mego ciała leżącego na szutrowej drodze, ale kiedy dotknęła nosem mojego policzka, rozluźniła się, jakby chłód, który wyczuła, dał jej pewność, że nie zrobię jej krzywdy. Nagle podniosła łeb i uszy. W oddali, od strony wsi jechał powoli rowerzysta. To pan Mietek – poczciwy starszy człowiek, wykonujący kosze z wikliny, któremu kilka lat temu zmarła żona. Najpewniej jechał ją odwiedzić i zapalić świeczkę na jej grobie. Sarny zerwały się do ucieczki, a kiedy pan Mietek zauważył coś dziwnego leżącego na drodze, przyspieszył. Przestraszony zeskoczył z roweru, o mało nie upadając na ziemię i błyskawicznie do mnie podbiegł. Sprawdził tętno, ale nie docierało do niego to, że ze mnie ludzi już nie będzie. Reanimował, a później dzwonił z telefonu komórkowego po pomoc, a że na cmentarzu poziom zasięgu sieci telefonicznej bliski jest zeru (zapewne dlatego, że zmarli nie dzwonią), pan Mietek biegał w kółko jak szalony, z ręką podniesioną ku niebu, szukając choćby jednej kreski. Kiedy ją odnalazł, telefon zadzwonił – to jego siostra; prosiła, by po powrocie z cmentarza wstąpił do niej na świeże pierogi z serem i miętą oraz z kaszą. Pan Mietek krzyknął, że nie może teraz rozmawiać i się rozłączył. Wrona zagderała jeszcze głośniej. Śmiało mógł zerwać się z desek tej komedii i udać się na obiad, a nawet deser i kolację, dla mnie nie miało to już żadnego znaczenia.
Zjawiła się karetka, zjawili się ludzie ciekawi sensacji, a na końcu zjawiła się mama.
Przepraszam cię mamo, że umarłem przed tobą, nigdy nie chciałem sprawić ci tak ogromnego cierpienia.
Gdy mnie znalazł pan Mietek, leżałem w pozycji bocznej ustalonej. Nie pamiętam, bym świadomie układał się do śmierci w ten sposób, ale być może resztki racjonalnego pojmowania rzeczywistości pospinały moje mięśnie tak, by było jak najbezpieczniej. Umrzeć bezpiecznie – człowiek robi szalone rzeczy, kiedy jest przerażony.
W ten chłodny dzień szedłem odwiedzić mojego przyjaciela – Michała. Nie żył już trzynaście lat, a zjadł go rak. O rok starszy ode mnie, zawsze marzył o jednym – zostać kierowcą rajdowym WRC, a co najważniejsze – miał na to plan. Zazdrościłem mu zdolności marzeń i determinacji, by do nich dążyć. Moje marzenia były banalne: mieć za co żyć, poślubić kochającą kobietę, mieć z nią dzieci, wybudować mały dom i ze spokojem patrzeć w przyszłość. Przez pewien czas myślałem, że Bóg się pomylił, że to mnie powinien zabrać, a nie Michała.
Teraz wiem, że zrozumiał swój błąd.
W poniedziałki i czwartki biegałem. We wtorki i piątki chodziłem na basen, a w środy na siłownię. Dodatkowo, kiedy miałem ochotę jeździłem na rowerze. Odżywiałem się zdrowo i regularnie. Nie byłem weganinem ani też wegetarianinem, ale dbałem o to, co i jak jem. Swoją wagę trzymałem ostro w lejcach i nigdy nie przekroczyłem 70 kg. W całym swoim życiu nie zapaliłem ani jednego papierosa, ani nie wypaliłem choćby jednego jointa. Nie brałem też żadnych narkotyków. Alkohol piłem sporadycznie i zawsze w minimalnych ilościach. Unikałem stresu i niepokoju. Spałem siedem godzin każdego dnia – zawsze o tej samej porze. Piłem herbaty ziołowe i jadłem dużo warzyw oraz owoców, a także czytałem książki. Mimo to, 3 listopada, mając 33 lata, idąc na cmentarz, by odwiedzić swojego przyjaciela, malutki fragment płytki miażdżycowej oderwał się od reszty i popłynął cieniutką rzeką w górę, by gdzieś po drodze zablokować jej przepływ, tworząc mikroskopijną tamę, której wagi nie przewidziało nawet serce.
Śmierć przywitała mnie młodo, ale w swej bezwzględności okazała odrobinę łaskawości – oszczędziła mi bólu doczesnego. Nie nosiła kosy na ramieniu, nie nosiła prześcieradła na ciele, ani nie była kościotrupem – moja śmierć była malutkim skrzepem krwi, który zdolny był zatrzymać ludzkie życie.
33 lata. Wiek chrystusowy. Jezus w tym czasie zdążył zostać synem Bożym, nauczyć ludzkość, czym jest dobro i zło, przygotować trochę wina, umrzeć, a później zmartwychwstać. Ja nie zdążyłem nawet upiec schabu z czosnkiem.
Nagroda zawsze cieszy!