Wyniki literackiego konkursu “Moja Emigracja”
W maju 2012 r. rozstrzygnięty został Konkurs Literacki “Moja Emigracja” , zorganizowany przez platformę internetową Favoryta, poświęconą publikowaniu we własnym zakresie (self-publishing), wraz z honorowymi patronami.
Składane utwory literackie miały odzwierciedlać (bezpośrednio lub pośrednio) emigracyjne doświadczenia uczestników konkursu. Akceptowane były wszystkie formy poetyckie, oraz wszystkie krótkie formy prozatorskie (np. esej, opowiadanie, wspomnienia, dzienniki, pamiętniki), bądź formy eksperymentalne. Zgłoszone utwory mogły być tekstami w języku polskim, angielskim, lub kombinacjami.
Członkowie Komisji Konkursowej “Moja Emigracja w składzie:
Andrzej Siedlecki,
Anna Habryn,
Ernestyna Skurjat-Kozek,
Krzysztof Bajkowski,
Marianna Lacek
z wielką przyjemnością ogłosili, że Nagrodę Andrzeja Strzeleckiego dla Zwycięzcy w Konkursie Literackim “Moja Emigracja” otrzymał :
Marian Brzeziński za opowiadanie “Nowy Świat”.
Jury przyznało dwa Honorowe Wyróżnienia dla :
- Mariki Biber “Moja Emigracja”
- Krzysztofa Deja dla “Emigrancka Wola”.
Protokół z ogłoszenia wyników Konkursu “Moja Emigracja” w języku angielskim :
We have a W I N N E R !
The members of My Migration Contest Jury panel:
Andrzej Siedlecki,
Anna Habryn,
Ernestyna Skurjat-Kozek,
Krzysztof Bajkowski,
Marianna Łacek
have great pleasure in announcing that My Migration First Prize along with Andrzej Siedlecki’s Award, go to:
Marian Brzeziński for his “Nowy Świat” (New World) story.
Jury awarded two Honourable Mentions:
to Marika Biber for “My Migration”,
& Krzysztof Deja for “Emigrancka Wola” (Migrant Will).
Congratulations to you all: Winners and Finalists!
Więcej informacji pod adresem:
https://www.facebook.com/favoryta
Specjalnie dla Państwa fragment zwycięskiego opowiadania :
“NOWY ŚWIAT”
MARIAN BRZEZIŃSKI
(…)
Patrząc przez okno pociągu, krajobraz zrobił wrażenie przygnębiające. Wydawał się prymitywny, dziki i obcy, ale z drugiej strony wolny i oddalony od niepewnego i wręcz wrogiego środowiska, jakim była wtedy Europa. Będąc młodym (19 lat), postanowiłem „wziąć byka za rogi”. Dokładnie nie wiem co myśleli rodzice. Przypominam sobie jednak, jak mi kiedyś ojciec powiedział: „Marian, tutaj musimy żyć, ale nie zapomnij, że Europa jest kolebką cywilizacji”…
Mając duży wpływ na decyzję przyjazdu do tego kraju, musiałem walczyć z wyrzutami sumienia, że rodziców tu sprowadziłem. Z pewnością mieliby łatwiejsze życie w innych krajach do których mieli propozycje wyjazdu. (USA, Kanada, Anglia)
Obóz w Northam mieścił się w buszu na przedmieściu w pożołnierskich barakach z falowanej blachy. Nie było izolacji ścian, więc było zimno w zimie i gorąco w lecie. Duże hale były przedzielone kocami stanowiąc „pokoje”. Każde słowo i inne odgłosy wydane przez sąsiadów można było usłyszeć. Toaletę przestrzegaliśmy w wspólnych umywalniach. Posiłki spożywaliśmy w wspólnych jadalniach w określonych godzinach.
Statut nasz zmieniał się z biegiem czasu. Najpierw nazywano nas „Aliens” potem „Foreigners” i „Migrants”, następnie „New Commers”, „New Australians” i wreszcie „Ethnics”. Nie wiem czym ale wiem kim teraz jesteśmy.
Każdy otrzymał po kilka szylingów tygodniowo, które można było wydać w obozowej kantynie, przeważnie na lody i kino.
Tu również znajdowało się biuro pracy, przydzielające ludzi do robót w różnych miejscowościach. Australia przyjęła emigrantów na tak zwany dwuletni kontrakt, który następnie został zamieniony na pobyt stały. W tej sytuacji należało przyjąć każdą pracę, którą władze przyznały. Rozpoczyna się okres ciężkiej pracy fizycznej zapewniający jednak środki do życia. Każdy łapał się pracy by sobie ułożyć normalne życie, z dala od obozowego koczowania.
Po miesiącu pierwszy mam zaszczyt otrzymania przydziału do pracy, do Electweld Steel Co. w Kellerberrin. Myślałem że jadę do pracy w fabryce, która wyrabia jakieś lekkie przedmioty ze stali w postaci widelców i noży, lub nawet żyletek.
W następnym dniu o godzinie 10.00 stawiłem się koło biura pracy na punkcie zbiorczym z małą walizeczką, skąd mini autobus wiózł nieszczęśników na stację kolejową. Okazało się że dzieliłem los z jeszcze jednym młodzieńcem włoskiego pochodzenia, który jechał do tej samej fabryki. Wsiedliśmy do tego samego przedziału, ale nie doszło do żywiołowej konwersacji, ponieważ on posiadał inne znajomości językowe od moich, a w angielskim obaj szwankowaliśmy.
Wąskotorowy pociąg o napędzie parowym, pokonał te prawie 100 kilometrów, pnąc się przez pasmo gór „Darling Range” w rekordowym czasie dwóch i pół godzin. Na stacji czekał na nas Manager owego zakładu. Po krótkim przywitaniu, zmierzył nas wzrokiem od góry do dołu i bez słowa zapakował do swego „utility” i przewiózł do miasta gdzie zamieszkaliśmy w tak zwanym „Boarding House”. Powiedział, że jutro rano za piętnaście ósma przyjedzie by nas zabrać do pracy.
Przyjęła nas tu dość korpulentna właścicielka, wyznaczyła stosunkowo małe ale wygodne pokoje z łóżkiem i szafką i oznajmiła, że będziemy za to płacić jedną gwineę (£1.1.0) na tydzień. Kiwnęliśmy głowami, poszliśmy do swoich pokoi, ja przynajmniej wyciągnąłem się na łóżku by wypocząć po uciążliwej podróży.
Nazajutrz o umówionym czasie zabrał nas Manager do zakładu, który był oddalony od miasta o sześć kilometrów na wschód, blisko głównej drogi i toru kolejowego. Ubrałem się w białą koszulę i w wojskowe spodnie przefarbowane na kolor granatowy. Trudno sobie wyobrazić nasze zdziwienie jak zobaczyliśmy miejsce zatrudnienia. Na płaskim terenie bez żadnego krzaka ani drzewa, był rozmieszczony warsztat gdzie wyrabiano rury wodociągowe o przekroju 80-ciu centymetrów, (tak centymetrów), przeważnie pod gołym niebem, tylko gdzieniegdzie był daszek z falowanej blachy bez ścian, przy temperaturze (jest koniec listopada) przekraczającej czterdzieści stopni Celsjusza. Gorący pustynny, wschodni wiatr wysusza nam usta i oczy.
Praca polegała na wygięciu arkuszy blachy o grubości sześciu milimetrów i długości pięciu metrów za pomocą hydraulicznych pras w kształt rury. Następnie trzeba było je spajać, potem wyłożyć wewnątrz warstwą specjalnego cementu. Wszystkie te czynności pracy „taśmowej” były wykonywane za pomocą muskułów. W tych warunkach trzeba było wytrzymać pięć i pół dnia w tygodniu, pracując osiem godzin dziennie za wynagrodzenie siedmiu funtów, sześciu szylingów i siedmiu pensów (₤7.6 7). Z tego odtrącano mi osiem szylingów i sześć pensów podatku (₤0.8.6). Mając dziewiętnaście i pół roku, jest to moja pierwsza praca fizyczna w życiu.