Główna » Różne, WSZYSTKIE WPISY

UTWORY WYRÓŻNIONE DRUKIEM W XVI OGÓLNOPOLSKIM KONKURSIE SATYRYCZNYM „O STATUETKĘ STOLEMA” 2021- CZĘŚĆ V

Autor: admin dnia 18 Styczeń 2022 Brak komentarzy

XVI OGÓLNOPOLSKI KONKURS SATYRYCZNY

„O STATUETKĘ STOLEMA” 2021

UTWORY WYRÓŻNIONE DRUKIEM CZĘŚĆ V

Dorota Wierzbicka, Kraków

Godło: Taniec

Fraszka o zimie

W całej Polsce, drogie dziatki,
lecą z nieba białe płatki.
Na ulice i chodniki,
mosty, dachy i trawniki,
samochody i tramwaje
śnieżek padać nie przestaje.
Odśnieżarka ledwo zipie,
a śnieg sypie, sypie, sypie…

Media huczą: “Atak zimy!
Jak my miasta odśnieżymy?!”
Sypie w Siedlcach i Szczecinie,
Pile, Gdyni i Olsztynie
i od wschodu do zachodu
klną kierowcy samochodów.

Pan Kazimierz już od wtorku
stoi w jednym długim korku.
Pan taksówkarz Mietek co dzień
skrobie szyby w samochodzie.
Pani Hela ma kłopoty,
by odśnieżyć dach toyoty.
Biegnie z prośbą do sąsiada,
a śnieg pada, pada, pada…

Pan Franciszek chodzi struty,
bo przemokły mu dziś buty.
Zrobił jednak moc dobrego,
bo zaprosił bezdomnego.
Leży sobie chłop w śpiworze
i śpi w domu, nie na dworze,
bo od wczoraj mróz już trzyma,
a tu zima, zima, zima…

Urszula Lewartowicz, Lublin

Godło: Towarowa

Nie taka milusia historia kawusi

Janina z psem na profilowym

Życie wybrała w Internecie.

Tam tyle zdjęć z napisem „love”

I tyle ważnych zdarzeń w świecie.

Skomentowała w sieci wszystko:

Kurczaka w cieście, chleb w keczupie,

Skoki narciarskie, wiersz i biszkopt

(że: niebo w gębie; piekło w pupie),

Zdjęcie premiera i z premiery,

Ładną garsonkę, brzydką Misskę,

Fallusa z pisma „Cud Ogiery”

I komentarze swoje wszystkie.

W nadmiarze Janko-siecio-wrażeń

Zerwała się z łańcucha psina.

Pęcherz – nie sługa. Wskutek zdarzeń

Na zdjęciu bez psa jest Janina.

Pusty łańcuszek, proszę Państwa,

Tak ją uwiera, tak ją dusi,

Że wciąż rozsyła nam zasrańca,

Miłych snów życząc lub kawusi.

Anna Kokot-Nowak, Przeźmierowo

Godło: Vektor

Węszenie za weną

Kiedyś sprawa była prosta: żeby zostać prawdziwym artystą, wystarczyło zupełnie nie znać się na modzie. Wkładało się na głowę jakiś zmechacony beret poszarpany przez wściekłe, kocie zęby i obsikany dokumentnie kocim, złośliwym moczem, na plecy zakładało się poplamiony farbami fartuch (sztywny jak świętej pamięci nieboszczyk), a na nogi – zakopiańskie kierpce (noga lewa) i paputki z różowym pomponem (noga prawa). W dłoni jeszcze paleta malarska (można dla zadziwienia świata swoją artystyczną niefrasobliwością pomylić ją z paletą cieni do makijażu oczu niewieścich) i pędzel z afro w ręku, a potem: Tadam! Oto artysta prawdziwy, a nie twór zwany przez Stanisława Ignacego Witkiewicza „przeintelektualizowanym młynkiem mielącym automatycznie wszystkie możliwe wariacje i permutacje”. Wyłaziło się przed ciżbę otumanioną, co to tylko gęby rozdziawiać ze zdumienia umiała i odstawiało te wszystkie histerie, brewerie i szopki o psychiatrycznej proweniencji, by ludziska zadziwić. A wtedy zdumiewało byle co. Człek trzasnął fioletową kropkę na płótnie i już konsternacja u gapiów następowała: no, bo przecie taka kropka coś znaczyła, coś wyrażała, pulsowała jakimś znaczeniem, ale nie wiadomo tylko jakim. I każdy myślał, analizował, złote dukaty artyście do fartuszka wsuwał. I zaraz artysta w moc potężniał i drugą kropkę na płótnie paćkał, przy okazji arcydzieło w oczach maluczkich tworząc.

Obecnie człowiek ubrany w dawne szaty artysty uchodzi co najwyżej za przebierańca, kuglarza nieomal, trefnisia nieudolnego. Teraz nie strój tworzy artystę, a pomysł na autoprezentację. Nieważne, o czym się mówi, ważne jak i przy pomocy czego. Najlepiej korzystać z Instagrama – w tym budować ciekawe Instastories, można sfejsbuczyć się też maksymalnie, wywalić swoje gorące flaki osobowości na patelni YouTube i obsmażyć w oleju uwielbiania lub ćwierknąć żartem nietuzinkowym na Twitterze. I już można zostać królem interneta, władcą medialnego klozeta!

No tak, ale tu taki szkopuł się pojawia, a w zasadzie wielkogabarytowe szkopulisko. Trzeba bowiem coś śmiesznego odwalić, gag wymyślić, te wszystkie zdechlaki w wirtualnej sieci ocucić swoją cudownością lub cudacznością. A do tego wszystkiego potrzebna jest Jaśnie Nam Umykająca Jaśniepańskość Wena Natchniona. Trzeba ją dopaść, choćby zaiwaniała jak zając na polowaniu, a to nie takie proste przecie. I jam jej szukam – i jam jej wyglądam.

Gdzie jesteś, weno? Cip, cip, cip! A nie, sio kury! To nie do was ten tekst. Weny szukam zagubionej. Może kto widział? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie… Nie wiem jak wygląda, nie mogę podać dokładnego rysopisu, ale wiem, jak na mnie działa. Uch, aż mi się robi gorąco na samą myśl: swetry ze mnie wełniane spadają, skarpetki robią meksykańską falę, a spodnie z emocji rozchodzą się w szwach i zamieniają w rozprutą spódnicę.

Kici, kici, weno… Gdzie jesteś? A kysz, kociska! Trzymajcie się z dala od mojej grdyki. Nerwy mi jakoś puszczają, gdy tak majdrujecie mi koło szyi… Wracajcie do jednego z waszych siedmiu żyć – albo idźcie mleko pić. A nie, koty to teraz białej śmierci w płynie nie pijają, za mądre są wykształciuchy. Ekskluzywną wodą butelkowaną nie pogardzą, choć tym, kto im ją do miseczki nalewa – to już tak. Idźcie ode mnie precz, ogonowce – wywrotowce, z tymi waszymi badawczymi, detektywistycznymi wibrysami i czułymi opuszkami łapek. Jak dla mnie za dużo macie kończyn, oplatających gęsto moje nogi i zaraz się dziwnie czuję, jak jakaś ogrodowa, ludzka pergola. Podarujcie pomruki, miauknięcia oraz ogólną włochatość starym pannom i ich kościstym, ciasno złączonym kolanom.

Kle, kle, kle! Weno, do nogi, albo lepiej wybierz miejscówkę na prawym ramieniu, by mi szeptać do prawego ucha. Jak przysiądziesz na barku lewym i coś rzekniesz cichutko, nic nie wskórasz. Głuchym jak pień na to uszysko, muszla ucha zapchana, chciałoby się powiedzieć, że jakimś… No, czopem z fekaliów fizjologicznych. A naprawdę to uszkodzona jakoś w dzieciństwie antybiotykoterapią agresywną. Siadaj, weno, co sobie będziesz psuła nogi, jeszcze ci się żylaki porobią, pomarańczową skórką porośniesz. Nie żebym był ciekawy, co ty pod tymi warstwami spódnic chowasz, macać cię przecie po girkach nie zamierzam, bo jeszcze mnie rozproszysz. A tu koncentracja musi być, psia czujność. No, nie! A co wy tu robicie, bocianiska?! No parę razy zaklekotałem i już takie zloty przy mnie robicie, że łeb pęka od tego waszego hałasu. Bo i pióra fruwają, dzioby kłapią, zamęt, tumult, pandemonium! W tych warunkach ni linijki nie napiszę, choćby mi wena na prawym ramieniu całe stronice dyktowała, serenady śpiewała, mistrzowskie poematy podpowiadała w treści. Ni wersiku nie zapiszę, bo bociany uderzyły w tango i pomyśleć nie dają. Niech się lepiej żabami zajmą, gonią za tymi płazami obleczonymi w zieloną, spandeksową skórkę, niech je o żabi zawał serca przyprawiają. Wara od mojej głowy, mojego spokoju, precz z mojej komnaty dumania i pomyślunku. Jam tu pan wielki, pan wielmożny, pan chciwy porywów weny, namiętności, pasji.

Taś, taś, wenijko moja kochana, złociutka, kędy biegasz, gdzie pląsasz, że nie ma cię przy mnie? Obraziłaś się dziewczyno na mnie, lico ode mnie ze wstrętem obracasz? Toż ja ten sam, co onegdaj, sługa twój wierny i pokorny. Tylko ciebie mi do szczęścia brakuje, tylko ciebie wyglądam tęsknie, po tobie oczy wypłakuję… Dobra, wpadam w patetyzm. No i jasne… Znów porażka, zamiast weny przylazły do mnie gęsi i kaczki. Tak, tak, idiotki, kwa, kwa! Łby macie białe, czyli jakby siwe – i takie głupie jesteście, że się was na obiad nie chce skubać, bo jeszcze się człek głupotą waszą zakazi. Idźcie precz, do swego królestwa kwakania, zakwaczcie się w nim na śmierć. Byle tylko było dźwiękoszczelne. Nie zniosę ani chwili dłużej tego waszego rabanu. Dobrze, że przerobione na pieczeń czy rosół – nie wydajcie z dna potrawy takiego jazgotu. Człowiek by nie mógł z nerwów trafić łyżką do ust, tłuste udko nie mogłoby znaleźć drogi szerokopasmowej do chciwych, głodnych warg.

I znów chcę wołać wenę, ale przecie nie wyciągnę z szafki tuby do wabienia. Jeszcze się jaki jeleń byk przypląta i co ja z nim zrobię? Łania za mnie żadna, nie jestem dla niego ssakiem do pary. Na pieczyste go nie przerobię, bo żaden ze mnie myśliwy – gonię raczej uciekające przede mną w popłochu wyrazy, puenty zdań, zwiewające w panice metafory. Moją bronią nie jest strzelba, tylko szybkie place, biegające w dzikich podskokach po klawiaturze komputera. Ewentualnie mogę jeszcze korzystać z pisarskiej dzidy, czyli długopisu i dziurawić kartkę papieru szpetnymi hieroglifami liter. Moimi nabojami są stawiane na końcu zdań kropki, którymi finalnie przyszpilam zwiewające zdania. Nabijam je na bagnet myśli i przyglądam się im ze wszystkich stron. Nadają się do publicznej konsumpcji czy też jeszcze trzeba je trochę podsmażyć w głębokim oleju namysłu? A może obtoczyć w chrupiącej panierce przymiotników, dorzucić przyprawę anafory czy wonnego oksymoronu? Gotować, smażyć, panierować jeszcze przez chwil parę, cierpliwie stojąc w kuchni gastronomii literackiej. Może też podrzucić wysoko na patelni, obrócić na drugą stronę, dosmaczyć świeżo zmielonym pieprzem epitetu. I voilá! Spożywajcie czytelnicy nienasyceni, literowe głodomory, miłośnicy orgii soczystych słów i kalorycznych zdań o wysokim indeksie glikemicznym. Nie myślcie o swoich zapchanych żyłach, grożących wam w czasie lektury udarach i zawałach. Raz się czyta!

Nie, wyżerki wśród nadziewanych i panierowanych literek nie będzie… Literki, słowa, całe zdania ode mnie uciekły i pochowały się po kątach gościnnych domostw innych piszących twórców. Mi pozostała rozklekotana klawiatura z wytartym klawiszem „A”, i rozciapcianym „E”. Najlepiej trzyma się „Q”, ale może gdybym zaczął więcej przeklinać – próbując to jeszcze ukryć w sprytnym zapisie, może i ten klawisz byłby wymacany, w zaniku? Zawsze wierzyłem w litery, alfabet był moją personalną biblią, a teraz wyrazy mnie zdradziły. Pozostawiły mi pustą kartkę i migający kursor, który nadaje chyba w eter pełen przerażenia komunikat: „SOS! Myday! Myday!”.

Ech, życie artysty! Miało być życie jak w Madrycie, a jest życie w kredycie… Nie, w banku kredytu artysta nie dostanie, raczej w parabanku. Tam przy okazji w gratisie i po mordzie zarobi, beret zgubi sfilcowany i antenkę od niego złamie. Wtedy to już w ogóle na żadnej częstotliwości weny nie złapie, jedno bańki mydlane… swoich złudzeń.

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.