Główna » Humoreski i opowiadania, WSZYSTKIE WPISY

Utwory Radosława Kolago – Laureata II Miejsca w V Międzynarodowym Konkursie Literackim o nagrodę “Nie-Do-Rzeczki”

Autor: admin dnia 7 Styczeń 2012 Brak komentarzy

Portal Satyryczny Migielicz.pl przedstawia Państwu opowiadania Radosława Kolago pt. “Poniekąd” i “Open the door”, za które otrzymał on II miejsce w V Międzynarodowym Konkursie Literackim o nagrodę “Nie-Do-Rzeczki” w Zgorzelcu , w kategorii niepoważnej,  rozstrzygniętym w grudniu 2011 r.

RADOSŁAW KOLAGO

PONIEKĄD

Z całą pewnością powiedzieć mogę, że przyszłe życie mam już ustawione. Burze dziejowe porządku tego nie naruszą, wizje z obrazów Beksińskiego mi niestraszne.

Quasistudiując na quasiplacówce szkolnictwa wyższego, zdobyłem quasiwykształcenie, ponadto odziedziczyłem własnościowe mieszkanie w bloku; dzielę je z dziadkiem i karaluchami, nie wiem jak to się przekłada na podział metrażu. Niezależnie od quasiwykształcenia znalazłem sobie ciepłą, średnio płatną posadkę, dzięki której przez większą część wolnego od pracy czasu mogę chodzić odurzony alkoholem etylowym. Metylowym też w sumie, ale istnieje możliwość, że pojawiłyby się problemy z rozpoznaniem numeru na domofonie (ostatnio tak szybko się ściemnia…). Ale do rzeczy.

Cmentarze to wspaniałe miejsca dla wszystkich, których dotknęła fascynacja śmiercią. Tysiące płonących zniczy tworzą nastrój o tyle romantyczny co mistyczny. Ja się tam czuję jak ryba w wodzie, bo śmierć to jest taka piękna tragedia i biadać o niej można do… no właśnie, śmierci. Tym bardziej, że z okna jawi mi się co dzień krzepiący widok wzgórza zgorzeleckiej nekropolii.

Ku ogromnej radości i wzruszeniu, mama poinformowała mnie, że mam już wykupioną półkę. Początkowo skonsternowany, myśląc, że chodzi o remont pokoju, zapytałem: Jaką półkę? Półkę na urnę, rzecz jasna. Bo przecież wszystkich nas po śmierci poddadzą kremacji – tanie to, oszczędność miejsca i takie symboliczne (pulvis es et in pulverem… etc). W dodatku, jak zauważyłem, można znaleźć pewne podobieństwa do pogrzebów rycerzy Jedi, a to jest bardzo silny argument.

Jestem więc spokojny jak zalew Czerwona Woda w bezwietrzny dzień, z utęsknieniem czekam na chwilę, kiedy spocznę w gustownej urnie na półce w rodzinnym grobowcu. Urna powinna być delikatnie vintage, żebym chociaż tam czuł się wykwintnie.

Troszkę tylko czoło marszczy obawa, że jeszcze nie opłaciłem abonamentu na wieczne odpoczywanie, bo wątpię, by po mojej śmierci zrobił to któryś z moich potomków; z prostej przyczyny – ku własnej rozpaczy i radości gawiedzi nie widzę specjalnych opcji reprodukcji. Z rodziną znowu biorę sukcesywny rozbrat w ramach czterdziestej szóstej dziejowej schizmy, więc oni też się tym nie zajmą.

Tak więc z góry zapłacę w Żabce pod blokiem rachunek za światłość wiekuistą, za światło zresztą też, i będę całkiem spokojny.

Bo po to ma się mamę, by być pewnym miejsca magazynowania szczątek doczesnych.

Co prawda wolałbym pogrzeb wikinga, ale straż miejska wyraźnie zabroniła wodowania jakichkolwiek obiektów na tafli stawu w Parku Popiełuszki, bo odstrasza to łabędzie (których notabene dawno nie widać, ludowa prawda głosi, że stoją za tym Cyganie tudzież Żydzi, zależnie od opcji politycznej).

Świeżo za nami wybory parlamentarne, zatem troszkę z podtekstem stwierdzę, że wszyscy się kiedyś spotkamy przy urnie.

OPEN THE DOOR

Mam na imię Basia. Jestem drzwiami – ot, nic specjalnego, kolor jasny beż, żadnych bajerów typu judasze, tabliczki, czy szybki. Tylko średniej wielkości zamek i mosiężna klamka. Chociaż, szczerze mówiąc, wolałabym gałkę – podobno bardzo wyszczuplają. A ja to się, wstyd przyznać, ledwo mieszczę w futrynie. Podobno my jesteśmy robione na wymiar, nic się z tym nie da zrobić, ale kompleksy doskwierały mi okropnie – momentami miałam nawet wrażenie, że mi się kanty zaokrąglają.

Wszystko to straciło znaczenie, gdy pojawił się Jan. Znaliśmy się z widzenia od dawna, ale nigdy nic nie mówił  – uważałam go za gbura, gdy milcząc rozbierał mnie wzrokiem. Kaloryfery to świnie, myślałam. Pewnego dnia relacje między nami diametralnie się zmieniły – pamiętam to jak dziś, był osiemnasty grudnia, późne popołudnie, więc już prawie zmrok. Stałam jak zawsze, zatopiona w melancholii – myślałam o dzieciństwie (uprzedzając pytania, drzwi nie mają dzieciństwa, myślałam o cudzym). Nagle ciszę przerwał stłumiony bulgot i po

chwili z wnętrza Jana wydobyły się słowa:
– BAR BA RA.

Byłam zaskoczona i wniebowzięta. Wreszcie się do mnie odezwał! Ten tajemniczy brutal, lśniący grubymi żebrami, promieniejący jakąś wewnętrzną energią – zauważył mnie! W odpowiedzi zaskrzypiałam słodko:

– Jaaaaaan, Jaaaaan. – a on powtórzył:
– BAR BA RA, BAR BA RA.

I tak zaczęło się nasze ciche love story, chociaż więcej mam z tego smutku, niż radości. Nie wiem, na przykład, co on do mnie czuje – nigdy o tym nie mówił. Jan jest bardzo enigmatyczną postacią, ciężko mi zrozumieć jego zachowania. Przez całą wiosnę i lato milczy

jak zaklęty, ogólnie zakręcony się wydaje.
Dopiero na jesień zaczyna swoim barytonem czarować, a ja rozchichotana droczę się:
– Jaaaaan, Jaaaaaan!

Trochę mam też dylematów natury moralnej. Wiadomo, przedmioty mają swoje potrzeby – mnie już dawno nikt dobrze nie naoliwił, jeśli wiecie, o czym mówię. A i jemu by się przydało spuścić, hihi, ciśnienie z rur. Ale ja chyba tak nie umiem, bez obustronnego uczucia – muszę być pewna, że to co nas łączy to prawdziwa miłość. Wiadomo, fajnie by było, gdyby ktoś mnie wziął w obroty, ale nie jestem takimi drzwiami. Znaczy, obrotowymi – nie otwieram się dla wszystkich! Jak ktoś chce się zabawić, to niech sobie idzie na Dzień

Otwartych Drzwi. One tam są bardzo chętne, ladacznice.

Mnie wielu chciałoby się dobrać do dziurki, ale nie jestem z tych – mam silny kręgosłup moralny, no i zamek Gerdy. Niekiedy myślę, że ta moja samotność to przez zbyt wysokie wymagania. Zwieszam wtedy klamkę na kwintę i jestem markotna przez cały dzień. Czasem sobie wtedy wymyślam jakieś smutne wierszyki i aforyzmy, bo mam takie wrażliwe wnętrze, sklejkowe. Raz nawet napisałam wierszyk dla Jana, żeby wiedział, jak ja czuję:

Och, Janie, Janie!
Na cóż kochanie,
kiedy Ty ciągle
wisisz na ścianie?

Bardzo długo szykowałam się psychicznie na zaprezentowanie mu wiersza. Kiedy się wreszcie zebrałam w sobie, odchrząknęłam i chciałam zadeklamować ten utwór, ale jedynym, co udało mi się wykrztusić, było głupie:

– Jaaaaaaaaaan! Jaaaan!

Bo my chyba nie potrafimy ze sobą inaczej rozmawiać, oboje jesteśmy bardzo nieśmiali. Szczególnie ja jestem często zamknięta, Jan chyba ma mi to za złe, słyszę jak go nocami skręca. A przecież czasem uchylam, rąbka tajemnicy, czy się od odpowiedzi. Odnoszę zresztą wrażenie, że ten chłód trochę podkręca Jana, bywa przez to nieźle rozpalony. Podoba mi się to, jest wtedy taki męski i bulgoce namiętnie raz po razie:

– BAR BA RA, BAR BA RA. – na co podniecona piszczę cicho:
– Jaaaaaaaan, Jaaaaaan.

Naprawdę czuję, że coś kiedyś z tego może być, jednak póki co, tkwimy w impasie. Bo on się przecież ze ściany nie wyrwie, a ja, wiecie, mam zasady. I zawiasy.

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.