TEKSTY WŁADYSŁAWA EDELMANA- II MIEJSCE “W XXXVI OGÓLNOPOLSKIM TURNIEJU MAŁYCH FORM SATYRYCZNYCH BOGATYNIA 2019
XXXVI OGÓLNOPOLSKI TURNIEJ
MAŁYCH FORM SATYRYCZNYCH BOGATYNIA 2019
KONKURS NA TEKST LITERACKI
II MIEJSCE
WŁADYSŁAW EDELMAN
ROZMYŚLANIA ARTYSTY KABARETOWEGO
Jeżeli w górze istnieje Niebo,
W którym, jak mówią, stworzono Raj,
To Panie, zabierz mnie tam koniecznie,
Bo tam są Starsi Panowie Dwaj.
Na głowach mają swoje cylindry,
I eleganckie noszą surduty,
Więc weź mnie Panie, proszę, koniecznie,
A ja im chętnie wyczyszczę buty.
Tak bardzo do Was tęsknię, Panowie,
Do Kabaretu przez wielkie “K”,
Do Waszych czasów, gdy był on Sztuką,
Tęskni maleńki żuczek, jak ja.
Żyjemy teraz w cudownych czasach,
Jest wolność słowa, nie ma cenzury,
Czy to mnie wszakże już upoważnia,
By pleść głupoty lub inne bzdury?
Jeśli czekacie drodzy widzowie,
Że rzucę słowem na “k”, lub “spier…”
Wiedzcie – nie ze mną takie numery,
Mój występ dzisiaj ma inny cel.
Dziś nie przebiorę się więc za babę,
I nie przewrócę się na bananie,
Lecz mam nadzieję, widzowie drodzy,
Że wam cokolwiek w głowach zostanie.
Bo tak się martwię, stojąc na scenie,
I w przestrzeń słowo rzucam, jak groch,
Czy mą zapłatą choć uśmiech będzie,
Czy też zawodu ogromny szloch.
Bądź mi życzliwa dziś, publiczności,
I okaż, proszę, choć trochę łaski,
Gdy słów zapomnę, wybacz mi, proszę,
Niech płyną brawa, śmiech i oklaski.
Na waszych twarzach niech się pojawi,
Szczypta zadumy lub mała łza,
Marzy dziś o tym, marzy nieskromnie,
Kabaretowy żuczek, jak ja.
POSPIESZNY DO KUTNA
Leżę. Staram się pospać jeszcze trochę, ale coś uwiera mnie w plecy. Cholera wie, co to może być, przecież pościel jest świeża, odebrałem wczoraj z pralni. Ale czy oni potrafią zrobić coś porządnie? Na pewno prali to z jakimiś ubraniami roboczymi, w których był żwir, czy piach i przyczepił się. Nie wytrzymam dłużej, muszę wstać.
Wstaję. Zimno. Mogliby już zacząć grzać, ale nie, bo po co? Idę do łazienki szurając kapciami. Pięty w nich przydeptane, co to za papcie, myślę, że tak szybko się zagniatają, przecież niedawno je kupiłem. Kiedyś nie do pomyślenia. Stoję przed lustrem, woda zimna, musi trochę zlecieć, zanim będzie ciepła. Co za marnotrawstwo.
Zęby. Myję zęby a szczoteczka twarda, nie to co kiedyś. Śniadanie trzeba zjeść, kroję chleb. Nóż tępy, a przecież ostrzyłem tydzień temu, nie ma teraz porządnej stali, nie to co dawniej. Nakruszyło się. Co to za chleb, że tak się kruszy, nie potrafią teraz nawet chleba upiec. Masło twarde. Trzeba zdzierać nożem. Żółty ser. Niby twardy, a miękki. Za miękki, ukroić nie można nawet.
Ubieram się. Guzik w koszuli się oderwał, dziadostwo jakieś, kto dziś robi te koszule? Spodnie, buty, płaszcz. Muszę go dać do pralni, ale pewnie znowu zniszczą. Albo żwiru nasypią do kieszeni.
Wychodzę. Do pracy muszę iść, na chleb zarabiać, na ten, co się kruszy. Nie spieszę się, bo autobus zawsze się spóźnia. Zawsze trzy minuty się spóźnia, jakby nie mogli rozkładu zmienić. Ale nie, nie zmienią. Bo po co. Widzę z daleka, że rusza, a ja nie dobiegnę, nie zdążę. Patrzę na zegarek, odjeżdża zgodnie z rozkładem, co za chamstwo, myślę, z premedytacją się nie spóźnia, choć zawsze się spóźnia. Zatrzymuję taksówkę, będę w plecy siedemnaście pięćdziesiąt, wiem dokładnie, bo kiedyś pode mną mieszkał taki jeden, co pracował w mojej firmie. Zawsze, jak taksówkę brał, to się z nim zabierałem. I tyle właśnie płacił. Ja nie płaciłem, co będę płacił. Niech płaci ten, co zamawia.
Praca. Nie chce mi się. No, ale trzeba pracować, zarabiać na życie. Przekładam te papiery z miejsca na miejsce, coś tam podliczam, dodaję, mnożę i dzielę. Zasnąć można, nudna robota. Koniec. Piętnasta.
Wychodzę. Znowu autobus, ten sam kierowca co rano, podchodzę do niego i wygarniam, co o nim myślę. Udaje, że nie rozumie, coś mi odpyskowuje, pokazuje tabliczkę: „rozmowa z kierowcą w czasie jazdy zabroniona”. Pasażerowie się wtrącają, każą mi siadać na miejsce, a ja że nie, że nie usiądę, bo jest mi winien siedemnaście pięćdziesiąt i że nie przestanę, póki mi nie odda. Widzę, że w kieszeni ma portfel, na pewno dobrze zarabia, to niech oddaje, gnojek, sięgam do jego kieszeni, on się opędza i nagle przejeżdża na lewą stronę, potrącając kilka samochodów, przebija barierkę, bo akurat nad torami jedziemy i spadamy w dół. Na tory. Z przeciwka jedzie akurat pospieszny do Kutna, wiem, że to ten, bo czasem nim jeżdżę i zawsze jest spóźniony, a teraz nie, jedzie punktualnie i jak tylko autobus znajduje się na torach, to pociąg prosto w nas uderza. Jak oni szkolą tych maszynistów teraz, że pociągu nie potrafią zatrzymać przed nadjeżdżającym autobusem.
Leżę. Ciemno. Nic nie czuję. Nic mnie nie uwiera. Wstać? Nie chce mi się, poleżę jeszcze. Jakieś głosy słyszę, śpiewają coś. Impreza jakaś, czy co? Przestali. Teraz ktoś coś mówi, wymienia moje imię, że praca, że dobry sąsiad, kolega. Pitu, pitu, jaki kolega, żebyście wiedzieli frajerzy, jak wam sól do herbaty wsypywałem, to byście inaczej śpiewali.
Jadę. Dokąd jadę? Ciepło. Gorąco, bardzo gorąco. Płomienie, coraz więcej płomieni. No, wreszcie, to rozumiem, w końcu grzeją jak należy!