Główna » Humoreski i opowiadania, WSZYSTKIE WPISY, Witold Pelka

TEKSTY WITOLDA PELKI- I MIEJSCE “W XXXVI OGÓLNOPOLSKIM TURNIEJU MAŁYCH FORM SATYRYCZNYCH BOGATYNIA 2019

Autor: admin dnia 6 Czerwiec 2019 Brak komentarzy

I MIEJSCE

STATUETKA ZŁOTEGO KOSY

KSIĄŻĘ ŁGARZY

XXXVI OGÓLNOPOLSKIEGO TURNIEJU

MAŁYCH FORM SATYRYCZNYCH BOGATYNIA 2019

KONKURS NA TEKST LITERACKI

WITOLD PELKA

Fotografia: Bogatyński Ośrodek Kultury

AMBASADOR ZIEMI

Nasza cywilizacja jest coraz bliżej spotkania z kosmicznymi sąsiadami, dlatego warto być przygotowanym na nieoczekiwaną wizytę lub zaskakujące tete a tete w ogródku lub innym miejscu. Nie znamy dnia, ani godziny. Oddajemy w ręce czytelników poradnik, który pozwoli nie tylko uniknąć przykrości w postaci: zawału serca, omdlenia albo szoku paraliżującego wybrany organ, ale być może zdecyduje o dalszych, dobrych kontaktach z Obcymi, bowiem to właśnie my możemy być pierwszymi ludźmi, których spotkają. Pamiętajmy! Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Wszyscy jesteśmy ambasadorami ludzkości. Trzeba być czujnym i gotowym, bo wróg nie śpi. Zwłaszcza ten najbliższy. Wobec powyższego, dajemy rodakom wsparcie w postaci sześciu skutecznych porad na wypadek spotkania z przedstawicielem obcej –  przynajmniej na razie – cywilizacji.

Porada pierwsza: Należy zawsze mieć umyte zęby, ponieważ być może dojdzie do powitalnego pocałunku, a wtedy… cóż, lepiej nie witać gości zapachem omszałej jaskini, w której ucztowano do rana, swobodnie łącząc śledzie w oleju z tortem czekoladowym.

Porada druga: Najlepiej mieć obcięte i czyste paznokcie. Kosmita zechce np. podać nam jakieś odnóże, musimy wtedy odwzajemnić ten gest i dobrze byłoby nie włączać do tej uroczej sceny resztek smaru samochodowego lub kurczaka z rożna. W przypadku pań – prosimy dyskretnie przyciąć tipsy, aby nie zahaczyć przybysza za skórkę i żeby nie pomyślał, że od początku idziemy na niego z pazurami.

Porada trzecia; Bądźmy ubrani schludnie i elegancko. Nie żeby od razu spać w smokingu, a nie w pidżamie, ale zadbajmy po prostu, żeby obca cywilizacja nie spotkała nas w gaciach, czy w starym dresie z napisem: „Walimy po całości”. Panie mogą występować w sukienkach skromnych, ale na tyle długich, aby nie zostały potraktowane jako potrawa do konsumpcji. A propos konsumpcji. Dobrze zawsze nosić przy sobie małą buteleczkę z czymś mocniejszym          i słoiczek z ogórkami. To zawsze pomaga. Przecież nie raz alkohol zrobił z nas kosmitów, więc być może zadziała odwrotnie i kosmitów w ludzi przerobi.

Porada trzecia: Nie wiadomo, jaki jest stan owłosienia u ufoludków. Czy włosy nie kojarzą im się z dzikością zachowań? Z tego powodu najlepiej nosić przy sobie czepek pływacki lub zwykłą foliówkę i kiedy dojdzie do spotkania, możemy szybko założyć któryś z tych przedmiotów na głowę, aby gość nie czuł się nieswojo.

Porada czwarta: Nie wiemy, czy kosmici znają nasz język. Wobec powyższego staje przed nami dylemat: Czy wyeliminować z powitania wszystkie: zaje.. wyje… i ja pie… itd, czy może przeciwnie, przecież mogą być to dla przybyszów słowa swojskie i naturalne, które pozwolą przełamać pierwsze lody nieufności. Złotym środkiem będzie użycie słów uznanych za brutalne jako zdrobnień, na przykład: cholerka jaśniutka, psia krewka, piesek ci morusię lizał itd. W ten sposób możemy wydać się naszemu gościowi kimś wrażliwym i swojskim jednocześnie – niczego przy tym nie ryzykując.

Porada piąta: Zawsze trzeba nosić przy sobie flagę państwową, żeby w razie spotkania      z przedstawicielem obcej cywilizacji powiewać nią ochoczo. Niech się ufolud jeden z drugim od razu dowie się, który kraj jest mocarstwem. Nie wymagamy, aby przeciętny obywatel miał przy sobie składane skrzydła husarskie i rolowany portret Ukochanego Przywódcy, ale wierzymy           w siłę wyobraźni i woli naszych rodaków. Każdy powinien bowiem swoją postawą przekonać kosmicznych wysłanników do kupowania u nas: jabłek, wieprzowiny i mebli z płyty wiórowej. Nieznane planety czekają na diamenty naszej rodzimej wytwórczości.

Porada szósta – Najważniejsza! Bez względu na okoliczności należy przede wszystkim być człowiekiem. To przyda się każdemu, nawet jeśli Obcy z kosmosu nigdy nie przylecą. Powodzenia!

KARTA Z PAMIĘTNIKA STAREGO KOLĘDNIKA

Od kiedy zaczęły się publicznie odradzać różne tradycje, na przykład piękna polska tradycja publicznego bicia piany, zaczęliśmy z przyjaciółmi marzyć o powrocie do czasów dzieciństwa, gdy wspólnie kolędowaliśmy po osiedlu. Piękne czasy i, niestety, odległe. Gromadziliśmy wtedy całkiem sporo środków płatniczych w bilonie. Ciężkie to było, ale łatwe do podziału. Teraz więc pod wpływem emocji i ogólnego entuzjazmu postanowiliśmy zebrać się jeszcze raz i odbyć sentymentalną, kolędniczą podróż po mieszkaniach naszego dawnego bloku. Oczywiście w stosownych strojach. Nie chcieliśmy już zarabiać, ale szlachetnie wskrzesić upadający obyczaj. No dobrze, powiem prawdę. Postanowiliśmy, że jeśli będą dawać, to weźmiemy, ale ze względu na nasze chore kręgosłupy przyjmiemy wyłącznie banknoty. Nikogo nie trzeba było długo namawiać. W pewien styczniowy dzień umówiliśmy się po prostu -jak za dawnych lat -za śmietnikiem, aby wyruszyć w trasę z pieśnią na ustach i radością w sercu. Zjawiała się prawie cała nasza stara ekipa. Ja przyszedłem z Gwiazdą. Nie w tym sensie, że          z żoną. Tylko z gwiazdą zrobioną z kartonu i umieszczoną na kole rowerowym, tak aby mogła się pięknie obracać. Jurek był – jak wtedy -  Diabłem, a jego żona – Ania – Aniołem. Uważaliśmy jednak, że ze względu na naturalne predyspozycje powinno być odwrotnie. Cóż, sztuka to nie życie. Marian był Turoniem. Nie znacie Turonia? To słowiańska wersja bizona. Odróżnia się te odmiany po tym, że bizon pije tylko whisky, a Turoń wszystko co mu dają. Turonie mają po prostu większe pragnienie i mocniejszą głowę. Z tego też powodu Turoń, czyli Marian, nigdy nie dochodził z nami do końca trasy kolędniczej, ponieważ zasypiał gdzieś w przedpokoju zagrzebany w płaszczach. Najczęściej budził się po dwóch dniach i śpiewał: „Noc za długa, dzień za krótki, dajcie Turoniowi wódki”. Gospodarze najczęściej dawali mu – w łeb i wyganiali z mieszkania. Marian trochę psuł reputację naszej grupy kolędniczej, no ale lepszego Turonia nie było w całej okolicy, więc nie chcieliśmy go wyrzucić. Jak on wspaniale potrafił gonić gospodynie! Gryźć po nogach i pośladkach. Niejedna w ferworze zabawy wypadła przez balkon. Kolejnym kolędnikiem był Adam. Miał nosić szopkę i stać z nią spokojnie. Ale jego ojciec – inżynier- chciał błysnąć umiejętnościami i zrobił mu tak wielką konstrukcję, że Adam nie nosił szopki, ale szopka nosiła jego. Tym razem jednak – po latach – rozum wziął górę nad ambicją i Adam przyszedł na nasze spotkanie z szopeczką pneumatyczną. Nowość na rynku. Była zrobiona z gumy i pompowała się do żądanych rozmiarów. Zabawa się z tego zrobiło od razu. Jeśli dmuchnęło się troszeczkę, to pojawiało się Dzieciątko, jak więcej – to Maryja i Józef. Potem bydlątka, pasterze itd. Do rozmiarów z Trzema Królami nie doszliśmy, bo nam – ze względu na wyczerpanie oddechowe – zaczynały latać mroczki przed oczami. Trochę się bałem, żeby nam tej pięknej, nowoczesnej szopki Turoń nie przegryzł. Marian zapewniał nas jednak, że jeszcze 20 lat temu z fantazji pewnie by to zrobił, ale teraz ma na zębach nowe koronki i nie będzie sobie robił kosztów. Byliśmy już prawie w komplecie. I w zasadzie czekaliśmy tylko na Śmierć. Śmiercią był u nas Józek. Nigdy nie mogliśmy z nim dojść do ładu. Albo przychodził za wcześnie, albo się spóźniał. Tym razem kosą zablokował w windzie przyciski i przez 15 minut musiał jeździć między piętrami, dopóki żona nie zrobiła zwarcia w piwnicy i nie wyciągnęła go z kabiny przy pomocy liny i drabiny. Śmierć więc się spóźniła o pół godziny, ale około 18 byliśmy nareszcie w pełnym składzie. Już mieliśmy ruszać i wtedy podjechał radiowóz. Panowie policjanci zapytali, kim jesteśmy. Marian przedstawił się jako Turon, Józek jako Śmierć, ale dopiero kiedy Adam powiedział, że jest Szopką, wyjęli alkomat. Musieliśmy dmuchać. Do Turonia szło gładko. A kiedy Marian, że tak powiem, zadął, to…w alkomacie zapaliły się wszystkie lampki i zagrała melodia „Przybieżeli do Betlejem”. Wszyscy zgłupieli.

W areszcie przyjęto nas bardzo miło. Śpiewaliśmy kolędy, Marian, jako Turoń, gonił dziewczyny, a w zasadzie dziewczynki. Józek, jako Śmierć, bardzo zdenerwował się całą sytuacją i machając kosą ,wbił ją w plecy Diabłu. Cały areszt klaskał, wszyscy sądzili bowiem, że to część przedstawienia. Jurek jęczał, Józek próbował mu wyciągnąć kosę spod łopatki, a my śpiewaliśmy w „W żłobie leży”. Po kilku godzinach naszego przemiłego pobytu przyszedł jakiś policjant z instrukcją obsługi alkomatu i przeprosił nas. Okazało się bowiem, że urządzenie gra „Przybieżeli do Betlejem”, kiedy ktoś jest trzeźwy, ale najadł się na przykład za dużo czosnku.  Sentymentalny powrót do kolędniczej tradycji okazał się bolesny. Jednak coś pozytywnego też powstało. Po naszym wyjściu aresztowani i funkcjonariusze jeszcze długo w noc śpiewali „ Dom nasz i majętność całą…” -  każdy z nieco inną intencją.

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.