SATYRA MENIPPEJSKA “STUDIA TO KABARET, CZYLI PIERWSZY DZIEŃ Z ŻYCIA ŻAKA” RAFAŁA ROSOŁA – ZWYCIĘZCY XVI OGÓLNOPOLSKIEGO TURNIEJU SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ” W KATEGORII LITERACKIEJ
RAFAŁ ROSÓŁ
STUDIA TO KABARET, CZYLI PIERWSZY DZIEŃ Z ŻYCIA ŻAKA
Po oficjalnym otwarciu roku akademickiego przez rektora nastąpił wykład inauguracyjny o Unii Europejskiej, który zaczął się dość banalnie, to znaczy od testu, choć on już sam w sobie banalny nie był. Składał się tylko z jednego polecenia, zgodnie z którym należało uzupełnić zdanie „Jestem…” wybierając jedną z trzech możliwości: a) Polakiem, b) Europejczykiem, c) Kosmopolitą. Czas przeznaczony na pisanie upłynął w mgnieniu oka, a wszelkie błagania studentów typu „Jeszcze dwie minutki, prosimy…” nie robiły żadnego wrażenia na profesorze. Do ostatniej chwili szukałem w pamięci jakichś podpowiedzi, ale jedyne, co mi przychodziło do głowy, było mickiewiczowskie „Litwo, ojczyzno moja”, które zamiast pomóc, skomplikowało jeszcze bardziej moje wewnętrzne rozterki. Koniec końców po raz pierwszy w dziejach mej dopiero co rozpoczętej studenckiej kariery oddałem pustą kartkę.
W trakcie wykładu profesor wprawdzie niemal przekonał mnie do tego, że jestem Europejczykiem, ale samo to stwierdzenie nie bardzo chciało mi przejść przez usta. Usiłowałem więc potwierdzić swój europotyzm poprzez skomponowanie krótkiej inwokacji wzorem Mickiewicza, ale wszelkie próby tego rodzaju pozostawiały wiele do życzenia, np.:
Unio, Europo moja, nieraz brednie bajasz,
w zamian zaś bez paszportów dajesz voyage, voyage!
Głównym problemem było jednak to, że definiując się Europejczykiem musiałem jednocześnie być trochę Niemcem, trochę Anglikiem, Norwegiem, Czechem, Hiszpanem itd., co sprawiło, że spod mojego pióra zaczęła wychodzić inwokacja za inwokacją:
Niemcy, mój saksolandzie i ojczyzno Turków,
tyś arkadią szparagów, truskawek, ogórków!
Wielka moja Brytanio, funtów rodzicielko,
co pod strzechy swe przyjmiesz naszych liczbę wszelką!
Norwegio ma, ojczyzno wędzonych łososi!
(Poza tym znam cię słabo, więc trudno coś głosić).
Opanowany szałem twórczym dochodziłem już prawie do trzydziestu inwokacji, kiedy nagle – jak strzała hejnalistę – przeszyła mnie myśl: „A czym dla ciebie jest Polska?”. Na to pytanie nie umiałem udzielić odpowiedzi, ale zrobiła to za mnie moja dusza:.
Polsko, ojczyzno moja, w sercu mym cię noszę,
Tyś mi Królem Maciusiem, Kajkiem i Kokoszem,
Tyś mi Jackiem i Plackiem, Koziołkiem Matołkiem,
Uszatkiem, Psem Pankracym i Bolkiem i Lolkiem,
Tyś Baltazarem Gąbką, Kotem Filemonem,
Tytusem, Pchłą Szachrajką, Reksiem i Kulfonem.
Po inauguracji poszedłem zapisać się do biblioteki i od razu wypożyczyłem sporo książek, tak więc do akademika wracałem nader obładowany, bo nie dość, że miałem pełen plecak, to jeszcze dwie reklamówki, nad którymi zresztą cały czas wisiała groźba naderwania ucha. Ledwo wszedłem do tramwaju, od razu otrzymałem reprymendę od starszej damy, że się pcham, że plecak, że reklamówki… Zacząłem przepraszać i uprzejmie wyjaśniać, że student, że książki, że nauka…, ale ku mojemu zdziwieniu w ogóle to do niej nie przemawiało. Co gorsza, przeciw mnie zwrócił się również pewien dżentelmen, potem inna dama, dalej jakiś wyrośnięty panicz, aż w końcu zdawało się, że bez mała wszyscy pasażerowie wylewali na mnie wielkimi kubłami swoją żółć, która w rzeczywistości spływała na głowy całej braci studenckiej. A brzmiało to mniej więcej tak:
Kto mi powie, że studenty
są narodu priorytetem,
zaraz mu przypalę pięty
tuż przed uniwersytetem.
I kto powie, że dobrego
z ich nauki coś wynika,
kaźń mu sprawię na całego
vis-à-vis akademika.
Kto by wtrącił, że z mozołem
wszak harują niczym mrówki,
nos przestawię mu swym czołem
parę kroków od stołówki.
A kto stwierdzi, że ci dranie
do ust nie tkną alkoholu,
temu żebra w mig połamię
w biblioteki głównym holu.
Kto zaś rzekłby o tej hordzie,
że jest dobrze wychowana,
spiorę chyżo go po mordzie
naprzeciwko drzwi dziekana.
I kto głosi, że te fleje
uprać zdolne własne gacie,
temu kijem w krzyż przyleję
w majestatnym rektoracie.
Sam już nie wiem, co złe więcej:
czy studenty, czy Moskale?
Wiem zaś, że mię świerzbią ręce,
Kiedy komuś nie przywalę!
W akademiku początek roku przywitaliśmy wielogodzinnym śpiewaniem, którego kres nastąpił dopiero wtedy, kiedy na dachach widać już było pierwszych lunatyków. Zaczęło się wprawdzie niewinnie, od cichego mruczenia pod nosem, a skończyło na wielkim ryku, jakiego nie powstydziłoby się stado najdzikszych jeleni. Śpiewaliśmy w zasadzie wszystko, przy czym ktoś z zewnątrz nawet po wysłuchaniu całej piosenki miałby nierzadko problemy z rozpoznaniem, jaka to melodia. W trakcie wieczoru skleciliśmy również nasz hymn, który leci tak:
Nie ma clowna czy poety,
satyryka w sławy szczycie,
co by tworzył kabarety
lepsze niż studenckie życie.
Ono przecież w sobie samo
jedną wielką jest burleską
i parodią niesłychaną,
gagiem, żartem, humoreską.
Ref.
Studia bowiem to kabaret,
śmiechu zawsze ponad miarę,
ciągłe serca palpitacje,
wybawieniem są wakacje…
Życie żaków bawi przednio
widzów, zwłaszcza zaś aktorów,
będąc farsą i komedią,
szopką, skeczem, grą pozorów.
Pięknym ono jest baletem,
kolorowym wodewilem,
operetką i pamfletem,
czczym pastiszem i paszkwilem.
Ref.
Studia bowiem to kabaret,
wciąż volare i cantare,
już powoli tracę głowę,
trzeba iść na chorobowe…
Ono to literatura,
epos heroikomiczny.
fraszka, mim, karykatura
i poemat satyryczny.
Prawdą jest więc, że na ziemi
nie ma lepszych kabaretów
od polibud, akademii
oraz uniwersytetów.
Ref.
Studia bowiem to kabaret,
który się nie kończy wcale,
chyba tu sromotnie sczeznę,
jak dziekanki wnet nie wezmę…