OPOWIADANIE GRZEGORZA JANUSZA- ZWYCIĘZCY W TURNIEJU LITERACKIM, KATEGORIA OPOWIADANIE XIV OGÓLNOPOLSKIEGO BIENNALE SATYRY IM. STANISŁAWA JERZEGO LECA 2013
GRZEGORZ JANUSZ
I MIEJSCE
TURNIEJ LITERACKI
KATEGORIA OPOWIADANIE
XIV OGÓLNOPOLSKIE BIENNALE SATYRY
IM. STANISŁAWA JERZEGO LECA 2013
OPOWIADANIE
KOŃ ŚWIATA
Równik jest bardzo wąski, więc jedziemy gęsiego.
Gdy zrobimy pełne okrążenie, nastąpi koniec świata. (Pierwszy raz uczestniczę w akcji o globalnym zasięgu, więc dopiero teraz dowiedziałam się, że Ziemia jest kulą. A dałabym sobie rękę uciąć, że ma kształt zbliżony do pogniecionego całunu.)
Mijamy Malediwy. Kopyta uderzają miarowo o grzbiety wysokich fal. Woda wygląda jak żółć, niebo jest sine niczym usta wisielca, słońce przypomina świeżą ranę postrzałową, a na horyzoncie przed nami wije się siedem granatowych trąb powietrznych. Z rozmachem, ale bez smaku. Kto wymyśla te jarmarczne efekty specjalne?
Na czele gna Zaraza na białym koniu. W pokrytych paskudną wysypką rękach trzyma łuk i pęk strzał, na grotach których aż roi się od zarazków dżumy, czarnej ospy i gorączki krwotocznej. (Przyznaję, że o istnieniu zarazków też dotychczas nie miałam pojęcia. Nie interesowałam się takimi drobiazgami, najważniejszy jest przecież efekt końcowy. Cóż, uczymy się całe życie.)
Za Zarazą podąża Wojna, dosiada wspaniałego rumaka barwy ognia. W pokrytych głębokimi bliznami dłoniach dzierży miecz zdolny przepołowić mamuta. Z daleka ostrze wygląda na skorodowane, lecz ci, którzy mieli okazję przyjrzeć mu się z bliska, w ostatniej chwili stwierdzali, że rude plamy to nie rdza, a hemoglobina (wczoraj nauczyłam się tego słowa i od razu bardzo polubiłam jego miękkie brzmienie).
Za Wojną jedzie Głód na czarnym wierzchowcu. Palce chudzielca o obgryzionych niemal do kości paznokciach ściskają wagę, na której kromka chleba zawsze jest nieco cięższa niż sztaba złota. Jakieś pół stajania za tą przeraźliwą trójką wlokę się ja z kosą w kościstej garści. Nie muszę się przedstawiać, prawda? Wbijam pięty w rozdęte boki mojej siwej kobyły, by dogonić towarzyszy, lecz to niewiele daje, chabeta jest wyjątkowo ociężała.
Pędzimy przez Kongo, iskry buchające z nozdrzy naszych koni powodują pożar sawanny. Lecz wtem niemal oślepia mnie błysk znacznie jaśniejszy niż ogień trawiący suche trawy. Zaraza została trafiona zabłąkaną kometą. Co za pech!
Zatrzymuję się na krawędzi dymiącego leja, lecz przerażona kobyła parska i cofa się natychmiast o kilka kroków. Z głębi ziemi bucha żar, jakby kometa przebiła dziurę do samego piekła.
A więc nie ma już Zarazy, nie ocalał z niej nawet jeden bakcyl. Trudno, we troje też możemy urządzić Apokalipsę, jakiej świat nie widział.
Jedziemy dalej, pod nami Grzbiet Północnoatlantycki. Tutaj woda jest spokojna, gładka jak lustro. Staram się nie patrzeć na swoje odbicie, nawet dla mnie nie jest to przyjemny widok. Natomiast narcystyczna Wojna przystaje, unosi miecz, pozując na pomnik rycerza wszech czasów i gapi się na swe odzwierciedlenie.
l wtedy grom z jasnego nieba uderza prosto w czubek ostrza. Stal skwierczy, Wojna wyje, woda wrze. Sekundę później jedynym śladem po monumentalnym rycerzu są bąbelki pękające na powierzchni morza.
Zostaliśmy tylko we dwoje, ale jestem pewna, że damy radę.
Przemierzamy płaskowyż w Ekwadorze. Kobyła stęka ciężko i poci się, ale i tak lepiej znosi podróż niż wierzchowiec mego ostatniego towarzysza. Głód patrzy łakomie na konia, który z kolei zerka pożądliwie na jeźdźca. Jeszcze chwila, a zaczną pożerać się nawzajem. Tak się jednak nie dzieje, bo oto z czarnej chmury spada gwałtowny deszcz żab, ropuch i salamander. Głód zeskakuje na ziemię i zaczyna łapczywie pożerać płazy. Połyka je w całości, pakuje do ust garść za garścią. Czy nikt mu nie powiedział, że ropuchy mogą być trujące?
Jadę dalej sama. Nie oglądam się na kolegę po fachu, który zaraz skona z przejedzenia, lecz wciąż słyszę mlaskanie i inne wydawane przez niego odgłosy.
Trudno, sama załatwię sprawę. Można pokonać Zarazę, Wojnę i Głód, lecz nikt nie powstrzyma Śmierci, do stu spróchniałych trumien! Komety, pioruny, tsunami, erupcje wulkanów, tornada i naloty dywanowe tylko uczynią mnie potężniejszą.
To już Borneo. Jeszcze trochę i dotrę do miejsca, gdzie rozpoczęła się nasza wędrówka. A wtedy nic już nie ocali tego przeklętego świata!
Nagle kobyła zrzuca mnie z siodła i kładzie się na boku. Rży przejmująco wstrząsana skurczami i rodzi śliczne zdrowe źrebiątko.
To koniec.
Boże! Jak ja pokażę się teraz ludziom na oczy! Co ze mnie za Śmierć, jeśli pod moim nosem przychodzi na świat nowa istota…
Przez chwilę zastanawiam się, który z naszych koni jest ojcem uroczego źrebaka. A potem ze wstydu zapadam się pod indonezyjską ziemię i czuję, jak moje stare gnaty obracają się w proch.