OPOWIADANIA KRZYSZTOFA SZEREMETY – WYRÓŻNIENIE W XV OGÓLNOPOLSKIM TURNIEJU SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ”
Portal Migielicz.pl przedstawia Państwu dwa opowiadania Krzysztofa Szeremety z Bystrzycy Kłodzkiej, tj. “Bałwanek” i “Koniec świata Nowobogackich”, za które otrzymał on wyróżnienie w XV Ogólnopolskim Turnieju “O Złotą Szpilę” im. Ignacego Krasickiego w Przemyślu w kategorii Turnieju Literackiego.
KRZYSZTOF SZEREMETA
BAŁWANEK
To miał być najzwyczajniejszy przedświąteczny lot z Almtriste na Antarktydę po wigilijnego bałwanka. Jednak nie był. Pech prześladował mnie już przed odlotem, najpierw wracałem się po rękawiczki, potem na lotnisku okazało się podczas kontroli celnej, że mam dziurę w skarpecie, a na koniec serię niefortunnych zdarzeń uświetnił fakt , iż jakiś dowcipniś przedziurawił moją torbę na wymiociny. Leciałem więc tak zamiast w pogodnym nastroju, zły i całkiem zniesmaczony swoim losem, popijając w melancholii whisky z lodem. Moje ponure rozmyślania rozświetlił ciepły głos stewardessy:
- szanowni Państwo, mam przyjemność poinformować, że właśnie znajdujemy się już nad obszarem Antarktydy. Niestety mam też mniej dobre wieści. Samolot uległ drobnej awarii. Nie jest to powód do paniki, nie mniej kapitan samolotu zaleca w czasie nie dłuższym niż 5 min opuszczenie pokładu.
Pasażerowie pośpiesznie opuszczali pokład samolotu przez właz, przy wyjściu stewardessa z uśmiechem wręczała każdemu chorągiewkę z logo ich linii lotniczych, instruując jednocześnie, by skacząc trzymali ją w dłoni wyciągniętej wysoko do góry na wypadek zaspy.
Oczywiście mój pech nie miał swojego końca, pośliznąłem się na oblodzonej krawędzi włazu i rymsnąłem w dół, boleśnie po drodze obijając się w głowę. Zdążyłem jeszcze przed utratą przytomności usłyszeć od krzyczącej za mną stewardessy tradycyjne: „połamania nóg !”.
Obudziłem się zmarznięty i obolały. Na szczęście okład z lodu przez całą noc zniwelował wypukłości guza. Kiedy otworzyłem oczy i rozejrzałem się dookoła, pierwszą myślą jak mi przyszła do głowy był żal, że nie wziąłem kijków do golfa. Rozpościerała się przede mną idealna równina pełna oznaczonych chorągiewkami dołków. Sprawdziłem, niestety – nikt nie przeżył. Z odrętwienia wyrwał mnie odgłos nadlatującego samolotu. Zacząłem rozpaczliwe dawać znaki chorągiewką. Samolot zatoczył wokół mnie kilka kręgów i ostrożnie wylądował. Gdy podbiegłem do włazu, jakież było moje zdziwienie gdy ukazała się w nim znajoma mi już stewardessa, która patrząc na moją jeszcze machającą chorągiewkę przywitała mnie słowami:
- dziękuję w imieniu przewoźnika za popularyzację naszych linii. Ponadto mam przyjemność poinformować, iż tak jak mówiłam wcześniej, awaria nie była poważna i już udało nam się naprawić spłuczkę w WC…
KONIEC ŚWIATA NOWOBOGACKICH
Życie Anzelma uległo całkowitej zmianie, gdy zaczęto w stoczni redukować stanowiska – począwszy od brygady remontowo-naprawczej. Załapał się oczywiście do pierwszej grupy zwolnionych – jako że miał przysłowiowe dwie lewe ręce do pracy. Pomimo, że szła zima, nie zostawiono go całkiem na lodzie. Co prawda stracił posadę, odebrano mu mieszkanie służbowe, ale dostał sporą wyprawkę pieniężną i luksusowy jacht jako zadośćuczynienie za mieszkanie. Za otrzymane pieniądze udało mu się kupić działkę w całkiem przyzwoitej dzielnicy za naprawdę niewielkie pieniądze – jako że ów działka stanowiła dół o głębokości niemal 15 metrów i powierzchni 800 metrów kwadratowych, będący pozostałością po wykopaliskach archeologicznych. Działkę otaczały domki jednorodzinne średniozamożnego społeczeństwa. Gdy sprowadził na działkę jacht, zawistne sąsiedztwo szeptało, że sprowadzili się jacyś nowobogaccy, bo nie dość, że kogo to stać na wyrównanie takiego terenu?, to jeszcze tymczasowo zamiast baraku, umieścili na działce luksusowy jacht. Działka była uzbrojona, więc przyłączono do jachtu gaz, prąd -a wody było pod dostatkiem. Anzelm zwykł mówić… byle do wiosny… Nie martwił się na razie brakiem pracy, z pozostałych pieniędzy udało mu się nawet na gwiazdkę kupić skromne prezenty dla najbliższych: żonie- dużą palmę w doniczce, synkowi – kapitańską czapkę, a córeczce – wielkiego, pluszowego morsa. Wszystko było dobrze do popołudniowych godzin tego pamiętnego 31 grudnia 2012 roku, wtedy to zaczął się koniec świata dla Anzelma i jego rodziny… Najpierw synek, bawiąc się zapałkami podpalił palmę, którą w ostatniej chwili Anzelm wyrzucił za burtę i obficie ugasił będącą na wyposażeniu gaśnicą pianową, a potem już było tylko coraz gorzej… Żona zaczęła skrzeczeć niczym mewa, że cieknie kran i nie będzie słychać kiedy zegar wybije północ. Anzelm westchnął, podwinął rękawy i zaczął dokręcać kran. To nie był dobry pomysł… kran po chwili z ogromnym hukiem wystrzelił roztrzaskując okno w kajucie. Woda błyskawicznie zaczęła rozprzestrzeniać się po jachcie. Anzelm z całych sił próbował dłonią zatkać dziurę, jednak nie ułatwiały mu zadania dzieci, szarpiące go za rękaw – jedno zachwycone sytuacją, proszące by zrobić mu z kartki łódeczkę, drugie marudzące, że chce mu się pić. Żona nie była lepsza, zamiast pomóc, dogadywała tylko – ciekawe za co to wyremontujemy… przecież nie przelewa nam się? Zanim Anzelm zrobił łódeczkę synkowi i napoił córeczkę, woda wychlapywała się już za burtę. W tym samym czasie kierownik zmiany w miejskich wodociągach zaczynał być już nerwowy.
- Co się dziś do cholery dzieje z tym zużyciem wody?! Poszaleli ludziska! Wszyscy naraz się kąpią?! No ale to Sylwester… nie zostawię ich bez wody! Nurkowski, uruchom zoombi! – powiedział kierownik do starszego pompowego.
Jak później ustaliła policja, w miejskich wodociągach „Zoombi” potocznie nazywano pompę kryzysową, o 10-cio krotnie większej mocy pompowania od tych używanych na co dzień, gwarantującą nieprzerwany strumień wody.
Anzelm przyłożył dłonie do otworu po kranie, spojrzał wodnistym wzrokiem po zawierusze wokół, otarł pot z czoła, by nie kapał na podłogę i zastanowił się nad sytuacją. Nie trwało to długo, niespodziewanie silne ciśnienie wody majtnęło go prosto w fotel w którym zwykł się relaksować w złe dni. Rozpaczliwie myślał dryfując w siedzisku, jak ratować jacht. Zrobił zbiórkę rodziny, i postanowił ratować się wszystkimi środkami jakie mają: synkowi kazał wzywać pomocy z pokładu machając czapką, córeczce dawać znaki otrzymanym pod choinkę morsem, żonie pobrać ze skrytki rakietnicę alarmową i ją wystrzelić a sam raz po raz wył zamontowaną na jachcie syreną. Czas naglił, zbliżała się północ. Niestety… wszyscy przechodnie na machanie synka i córki odmachiwali im niechętnie, a gdy żona wystrzeliła rakietnicę, uznano, że to już północ i niebo rozbłysło fajerwerkami. Anzelm, przerażony tym, że dół wypełnił się wodą i jacht unosił się coraz wyżej, w panice pomyślał… skoro pożar gasi się wodą, to wodę pochłonie pożar… odkręcił w kuchence gazowej wszystkie kurki, odczekał, a następnie odpalił ostatnią w swoim życiu zapałkę.
Przybyła na miejsce katastrofy policja, zaczęła przepytywać sąsiada.
- Czy orientuje się pan co tu zaszło?
- A co miało zajść, Panie… jak się ma kasę to wszystko można. My tu żyjemy skromnie, ale ci nowobogaccy co się sprowadzili to żyją naprawdę z pompą! Tu zima, sylwester, nie ma śniegu a ci co? Najpierw se palmę wystawili przed jacht, że niby cumują przy wyspie, potem ciach na nią sztuczny śnieg! A jakiego panie musieli mieć szampana…!.. jak korek gruchnął, to wywaliło im okno w jachcie, a potem to co się wylało z butelki zalało cały dołek na ich działce. Ale mało im tego, bogatczyki jedne zaczęły szykować się do rejsu, gdy już zwodowali jacht – dzieciaki zaczęły machać na pożegnanie, sąsiad wesoło porykiwał syreną a jego żona dała rakietnicą znak do odpłynięcia….
- No tak… ale podobno ten jacht wybuchł? – dopytywał policjant
- No mówiłem, że to bogatczyki. Panie, powiedz Pan sam, kogo to stać na taki fajerwerk? – odparł sąsiad.