Główna » WSZYSTKIE WPISY, Wiersze

KAFEL 2010 – czyli Konkurs Absolutnie Frywolnych Etiud Literackich – Nagrodzone utwory

Autor: admin dnia 30 Sierpień 2012 Brak komentarzy

Przedstawiamy Państwu nagrodzone utwory w Konkursie Absolutnie Frywolnych Etiud Literackich “KAFEL 2010″, zorganizowanym przez Miejski Dom Kultury w Mińsku Mazowieckim.
Wybór jest naprawdę duży. Jesteśmy pewni, że każdy z Naszych Czytelników znajdzie dla siebie “coś miłego”.

EDYTA MAJCHRZAK

Mińsk Mazowiecki

I nagroda

Zawieszasz swój głos

zawieszasz swój głos
na ust mych wieszaku
zapadasz w sen
w mych dłoni hamaku
przemywasz twarz rosą
co na skroni mi osiada
i krew moją tylko pijesz
tkankę myśli moich jadasz
w moje sny się przyoblekasz
i oddychasz mym powietrzem
powiedz!
błagam, powiedz wreszcie!
- jak mam być Ci bliższą jeszcze??….

Spadające gwiazdy

Aja niewłasna Twmojej ciepłoręki
Amy niema nie ma n i e m a
A gwieświecidełka niebne maxchmurne
Maxblade zazazanikłe
Wewnątrzu rozrywartej tkaniateriału
Azdechły przegwiazdy ślepazdy
Amyślałące zielonao naiwnao
Wiecznofilne cicholubne końcowate
Aone spadrepczą uszczekając nanaszem
zaużyczenia
Stosamotne bezrawiedne kometlindy
głuchalindy
Przeniespełniacze zamarzeń
Zimnookie
Lodowłose
Snuwarte
Tfu,
m e t e r o t y t y ….

Drzwi

pod Twymi drzwiami
waruję wiernie
skamląc
przykucnięta pod
ścianą
olejną farbę
zeskrobując paznokciem
aż po zgrzyt tynku
czekam
pomimo wielu ubłoconych kopnięć
wracam
oparta o chłód
metalu
całuję judasza
w klamkę…
pod drzwiami Ciebie
klucza już nie ma
zakurzoną wycieraczkę
wytarłam
leżąc…
pod drzwiami Ciebie
niedoczekanie moje
zapchlone
śpi
usmarkane łzami…

Najczulej

najczulej najtkliwiej wręcz naddelikatnie…
niech Cię zaboli ręka!
albo maszynka zatnie!
najlżej najsubtelniej wręcz nadprzezroczyście…
niech Cię zadraśnie drzazga!
lub tłuszcz z patelni pryśnie!
najzwiewniej najwiotczej wręcz nadpółprzytomnie…
niech Ci się PRZYPOMNĘ!!…
niczego Ci złego przecież nie godzę?
tylko cierpienie
ł a g o d z ę …

Operacja Miłość

- Skalpel!
- Jest skalpel…
- A teraz szczypce!
“Przestanie w niej wreszcie grać pierwsze skrzypce!”
- Nie… nie da rady…
Obcęgi podać!
“Czysty nowotwór! – nic ująć, nic dodać…”
- Zszywamy mięsień prawej komory!
Po operacji! Była udana.
Stwierdzono jeden, nie dwa nowotwory.
Pacjentka wyjdzie z narkozy do rana.
- Stan jej stabilny. Do wyjścia gotowa.
Choć oczy ma ze stali… I palce jak druty…
I otępiale wkoło powtarza dwa słowa:
“Będą przerzuty… Będą przerzuty!!…”

Miłość dodaje skrzydeł

miłość dodaje skrzydeł
czasem skrzydeł anioła
a czasem skrzydeł kruka
co głosem nieludzkim woła
wlekąc po ziemi pióra
zostawia nierówne ślady
rzeźbiąc je w suchym piachu
w przydrożnym pyle
miłość jest wiatrem w żaglach
lecz czasem te żagle łamie
i topi w słonej łez pianie
i maszt dumy wygina
i wodę
i niebo przeklina
ląd stały zostawia
w tyle
miłość
to piosnka cicha
i aria wzruszenia w operze
modlitwa na ustach mnicha
i żądza dzika jak zwierzę
i hymn przenajświętszy z akordem organów
doniosły jak podczas Mszy
miłość
to Ty…

KATARZYNA DOBUCKA

Bydgoszcz

II nagroda

Jacob

Rzucił mnie ot tak. Bez powodu.
- Przecież wiesz, że gdybym mógł, kochałbym Cię dalej. Jak jednak mam patrzeć na Ciebie, być przy Tobie, kiedy nic nie czuję? Przecież raniłbym Cię tym o wiele bardziej – mówił do mnie wnosząc mnie na strych.
Szukałam jego wzroku. Chciałam by mi wytłumaczył. By wyjaśnił, dlaczego teraz. Akurat, kiedy zbliża się jego pierwsza wystawa, pierwsze prawdziwe zlecenie. Tyle dni wisiałam nad jego łóżkiem. Słuchałam jego żalu, zagubienia, to po mnie wędrował oszalałym wzrokiem pełnym bólu i cierpienia.
- Nie wiem, jak to się stało. Nie myśl, że dla mnie to łatwe. Przepraszam – rzucił na odchodne, unikając mojego spojrzenia.
Postawił mnie pod ścianą, zaraz przy wejściu. Nie obejrzał się. Zatrzasnął drzwi, unosząc tumany kurzu.

Przypomniałam sobie, jak dwa lata temu malował mnie w skupieniu. Pierwsze pociągnięcie pędzla poczułam na wardze. Krwistą czerwienią delikatnie podkreślił pełność moich ust. Farba była zimna. Wzdrygnęłam się, gdy urzeczywistnił moją szyję. Potem ramiona, piersi, brzuch, uda i łydki, czubki palców, wszystko z niesamowitą precyzją konstruktora. Gdy nadał moim oczom kolor wodorostów, którymi owinął wcześniej moje nogi, zobaczyłam go po raz pierwszy. Trzymał pędzel w lewej ręce, prawą co chwila odgarniał długie kosmyki czarnych jak węgiel włosów, łapał się za brodę i cofał się o pół kroku, gdy chciał ocenić efekty swojej pracy. To Jacob mnie stworzył, nadał mi kształt wydobył piękno z białej jak śmierć powierzchni płótna.
Odwiedził mnie dopiero po pół roku. Usiadł na podłodze przede mną, promienie słońca padały mu na plecy, gładził dwoma palcami moje wilgotne ramiona, odgarniał wyżarte przez myszy włosy, szeptał niewyraźnie, przez łzy, czułe słowa. Był tu, obok, oddany. Cały mój. Chciałam go dotknąć, pocałować, oddać się tak, jak on mi.
Nie mogłam. Trwałam w tej samej pozie niczym posąg. Niczym chora, uschła roślina, niezdolna zwrócić się ku słońcu. Zbyt spragniona, zbyt martwa.
Odszedł.
Wrócił po trzech miesiącach. Pod pachą trzymał dwa małe obrazy. Postawił je pod oknem i wyszedł, trzaskając drzwiami.

MARIOLA KRUSZEWSKA

Mińsk Mazowiecki

III nagroda

WIERSZE Z PRZEKĄSEM

Pytanie do koniologa

Proszę pana,
czy klacz bez uprzęży
jest już wyuzdana?

Wiśniówka domowej roboty

Karafka szklana
w pestkę zalana

W hołdzie Grońskiemu

Po co właściwie trzymać kota?

Kot to samolub i despota.
Zajmie najlepszy w domu fotel,
Usierści sierścią, zbłoci błotem.
Podrapie obcych i firanki.
Mleko wychłepce wprost ze szklanki.
Zje whiskas. Uda, że nie słyszy,
Jak pani sama łapie myszy.
Rybę potrafi (mówię serio!)
Przechwycić w locie nad patelnią.
Liście obskubie, choć nie jesień.
Resztki kanarka w darze zniesie.
Ma pchły, potomstwo, alergeny.
Od panny z kotem wieją meny
Złodzieja to-to nie odegna,
A hołdów żąda jak królewna.
Przeciwwskazania każdy zna.
Może już lepiej trzymać psa?

Grzybobranie

Nie uciekaj, głupia gąsko, pod listki,
Wnet cię znajdę i będzie po wszystkim.
I tak wpadniesz do mojego koszyka,
Więc mi tutaj, mościa panno, nie fikaj.
Dojrzę w trawie, za łeb wyrwę i troszkę
Scyzorykiem zsunę z nóżki pończoszkę,
Pooglądam, poobracam w swych łapkach,
Sprawdzę, czy tak korzeń twardy jak czapka

A gdy w końcu się nacieszę zdobyczą,
Pójdę w las za podnietą dziewiczą.
Póki jesteś świeża, jędrna i zdrowa,
Młodych wdzięków w ciemnym lesie nie chowaj,
Bo gdy grzybiarz poniewczasie cię zdybie,
To pogardzi zapleśniałym (fuj!) grzybem.

Rosół

łypie spod oka
w dwujajecznych lokach
zupka z kurzęcego trupka

Nowa wojna polsko – polska

PiS idzie na wojnę!
Posłowie zebrali kałachy,
bagnety im sterczą spod pachy.
Prężą się hufce zbrojne.

Już słychać szczęk oręża,
a banda oszołomów
z okopów nadsięwłomu
pomidorami zwycięża.

Ach, straszna jest moc ich rażenia.
Giną prawdziwi POlacy,
i ich naczelny kacyk
od gazetowego bredzenia.

Szwadron beretów w mohairze
pozbierał swe różańce
i staje z nimi na szańce
bronić radyja rubieży.

Dziennikarz z piersią odkrytą
prowadzi na barykady;
nie odda wrogowi szpady
choć byłby nim sam Palikot.

W szeregach kamaryli
nieustraszona Staniszkis
granatem wyjętym spod fiszki
rozbija kolekcje motyli.

PiS straszy ogniem i mieczem,
Jakubiak do boju rzuca,
ta z kopią rusza na kuca
co perłę w nocniku wlecze.

Nie będzie żadnej litości,
polegną dzieci w kołyskach,
co władzę by chciały odzyskać!
Wrogowi zbieleją kości!

Bo PiS to krwiożercza bestia,
rzuca się władzy do gardła,
bo władza mu władzę wydarła.
Obca jest bestii amnestia.

Smok ryczy, wróg kwiczy,
płoną miasta i WSIe.

Narodzie, obudź się!

zmiana laskowego króla

elekt se stuknął po raz ostatni
otarł łzę z oczka kapiącą
chustkami macha mu tłumek bratni
i żegna na stojąco

nie płaczcie po mnie lecz płaczcie nad sobą
ojcem wam byłem i matką
tego fotela jedyną ozdobą
wysokiej izby pomadką

bracia posłowie siostry posłanki
mnie do pałacu iść pora
na straży kłódki do zamrażarki
zostawiam wam gladiatora

młody on jeszcze jest i zielony
lecz się nauczy wam służyć
laskę tę krzepko będzie dzierżyć w dłoni
nie zawaha się użyć

zapamiętajcie nasze układy
i nie zepsujcie struktur
i nie dworujcie sobie z Rady
choć teraz będzie do luftu

mega mego ego

trzeci rok
w tym samym sweterku
celująca spódniczka za kolano
zwłaszcza gdy się naucza religii

korona nieomylności równie sztywna
jak fryzura z przecenionego żurnala
rozgooglony koniuszek języka
głosi szczęśliwą pogardę dla plebsu
w namaszczonym spojrzeniu
triumf wiedzy nad inteligencją

wiem
znam się
lepiej niż wyż
powoduję wzrosty ciśnienia
niemiecki umiem
lecz i po francusku
rzucę coś od niechcenia

głupi kto nie rozumie

egologia promowana bezwarunkowo
dęta pigułka
samoobrony

zziębnięte ideały
marzą pod palmą
o futrze

MAGDALENA RUDEK

Krzyżanowice, Waszyngton

Wyróżnienie

Zaczarowany las

W zaczarowanym lecie szumiał wiatr. Jak niespokojny duch otaczał wszystko. Gnał przed siebie jak szalony, spadał, by za chwile wznieść się znów jak na skrzydłach. Błądził ponad koronami drzew i chował się pod nimi, gdy tylko poczuł się niepewnie. Rozpraszał promienie słoneczne, pragnąc złapać chociaż jeden z nich. Unikał deszczu, by kolejnego dnia przyjaźnić się z burzą, by rywalizować z piorunami. Grzmiał więc i krzyczał niepokorny, bijąc się z każdą napotkaną istotą. Czasami nie wiedział dlaczego, czasami sam się nie rozumiał. Coś kazało mu szaleć, coś nie pozwalało wtopić się w krajobraz. Zaczarowany las był za mały, za mało było fiołków, które mogły z nim tańczyć.
Czasami więc płakał w ukryciu. Schowany za sosnami. Chciał wydrzeć z siebie ten kawałek, który był tak ciekawy świata. Ale nie potrafił. Chciał się oszukać, ale oszukiwał tylko kwitnące poziomki, które rosły potem soczyste, dojrzałe. Takie same, poukładane w równych rządkach. Zazdrościł im. Czasami chował się więc pomiędzy nimi. Ale nie mógł nabierać koloru, nawet jeśli bardzo się starał. Szumiał dalej i chciał szumieć jak wszystko inne w zaczarowanym lesie.
Bywały dni, gdy to mu się udawało. I był wtedy szczęśliwy. Z każdym kamieniem w rzece, z każdą kroplą rosy na liściach. Współgrał. I wszyscy byli zadowoleni. Noce i dnie miały rytm.
Narodził się jako mały podmuch. Zagubiony, zdezorientowany. Nie wiedział kim jest, ani skąd się wziął. Uczył się wszystkiego pomału, otwierał oczy i czuł zawsze tą dziwną radość, gdy patrzyło na niego słońce.
Chciał za dużo wiedzieć. Za słaby, by się przebić, zbyt ambitny żeby pozostać w cieniu. Każdego kolejnego dnia przekraczał jakąś barierę. Niektóre jego kroki prowadziły na złe ścieżki. Błądził i wracał. Żałował, ale był zbyt dumny, żeby się przyznać. Cofał się i znów szedł do przodu.
Rósł więc w siłę i latał wyżej. I wyżej. Nie chciał nigdy opadać, nie chciał przestać nawet na chwilę, ale był tylko młodym podmuchem. Nie miał sił. Zasypiał czasami i śnił. O tym co zobaczył, o tym co może oglądać każdego dnia i o tym co jeszcze zobaczy. Te sny były jak natchnienie. Gdy się tylko zbudził, miał wrażenie, że może wszystko. I znów szumiał jak szalony. Napotykał góry, nie chciał od nikogo pomocy. A jednak często w połowie drogi na szczyt, opadał z sił. Wszyscy mu mówili, że jeszcze da radę, że nie można tak od razu. Ale on był niecierpliwy. A z niecierpliwości brała się drażliwość. Zaczynał od nowa i tak z roku na rok udawało mu się zdobywać niektóre szczyty.
Niektóre zbocza był dość gładkie, na niektórych rosły kwiaty. Trawa było wysoko- ciężko było piąć się pomiędzy, ale im dalej gnał, tym było więcej kwiatów. Inne góry były strome. Nieprzyjazne. Wiały tam wiatry, które z niewiadomych przyczyn chciały go strącić.

Niezależnie od obranej drogi, wiatr nie dawał za wygraną. I mieszkańcy zaczarowanego lasu zaczęli to dostrzegać.
A on rósł i rósł. Był coraz bardziej niezależny, coraz więcej widział. I coraz mniej było w tym magii, zaklęcia nie działały już tak jak kiedyś. Nie był wcale pewny, czy jeśli schowa się po kołderką mchu, to będzie bezpieczny. Niewidoczny. Gdy świetliki chodziły spać, już się nie bał. Ciemność nie była już największym potworem. Coraz mniej rzeczy go dziwiło. Rzeczy stawały się oczywiste, że sam się sobie dziwił, że wcześniej ich nie odkrył. Muszelki, które tak pieczołowicie kolekcjonował, przestały go interesować. Więc porozrzucał je opodal strumyka.
Zaczął mieć poczucie winy, że lata sobie tak beztrosko. Zaczął więc pracować i w pocie czoła przenosił pyłki kwiatów, małe zwierzątka. Porządkował uschnięte liście. Szumiał dalej i czegoś wiecznie szukał. Ale to już nie były kolejne zakamarki zaczarowanego lasu.
Chciał zobaczyć co jest za jego granicami. Najpierw nieśmiało, tylko na kilka chwil, zaglądał dalej. Potem posuwał się głębiej i biegł gdzie go tylko poniosły oczy. I czuł się szczęśliwy. Wiedział, że coś się skończyło, ale był pewien, że coś się także zaczęło.
Poznawał więc inne lasy. Jedne małe, inne duże. Te, gdzie było tylko kilka drzewek i takie, gdzie gęsto rosły silne, stare drzewa. Nigdy nie spotkał dwóch takich samych miejsc. Nawet jeśli były do siebie łudząco podobne to on wiedział, że można dostrzec różnice.
Był pewien, że kiedyś odnajdzie swój las. Zamieszka tam już na stałe i może z jego części narodzi się inny malutki podmuch, który będzie tak podobny a zarazem tak inny. Trochę obawiał się tej myśli, a jednak ona wciąż powracała i natarczywie nie dawała spokoju.
Porządkował sobie swój świat. A im bardziej zdawał sobie z tego sprawę, tym częściej jego myśli biegły do zaczarowanego lasu. Czuł, że to miejsce jest wyjątkowe, że urodził się tam wcale nie z przypadku. I wiedział, że zawsze może tam wrócić, że tamten las zawsze będzie na niego czekał.
Tam mieszkała wróżka, która była dla niego słońcem i drzewem, mchem i świetlikiem. Tam mieszkała wróżka, której ramiona były najbezpieczniejszym schronieniem. Której włosy pachniały jak świeża trawa. W której oczach mógł zobaczyć własną duszę. Tam mieszkała wróżka, z której oddechu się narodził, która pchnęła go by uniósł się pierwszy raz i zobaczył świat.
W zaczarowanym lesie mieszkała wróżka, którą kochał nad życie.
——————————————————-
Dla Mojej Mamy

DARIA WOLAŃSKA

Rawa Mazowiecka

Wyróżnienie

TOALETA PUBLICZNA

Kafle w toaletach publicznych posiadają anormalne właściwości brudzące – z jakąkolwiek by częstotliwością Panie Sprzątaczki nie zostawiały swojego podpisu na drzwiach, płytki i tak zdążą się w międzyczasie wysmarować kupą i ubłocić gdzieniegdzie. Zdarzyło się moim niemałym pośladkom zabawić dłużej na desce, toteż okoliczności pozwoliły przyjrzeć się mazom nieco bliżej. Szczególnie upodobałam sobie jeden kafel, piąty od góry, siódmy od lewej, a na nim okazałą, brązową plamę. Przypominała nieco watę cukrową, którą starsze Panie kupują wnuczkom za swoją lichą emeryturkę przed wejściem do zoo, dając tym samym podświadome sygnały dymne z wiadomością, kto tu ma prawo do słodkości, przyjemności, szczęścia, do życia w ogóle. Same natomiast naznaczają się watą cukrową, umieszczając ją na głowie zamiast włosów (co zwykło zwać się, nie wiedzieć czemu, trwałą ondulacją), jakby to, że językiem nie sięgają do czoła miało być uznane za akt męczeński, dodatek do abonamentu w radiu Maryja, który niewątpliwie jest furtką do niebios. Robię zeza, maza zamienia się w ptaka, orła może, równanie łatwe i w wyniku liczba całkowita, bo co to za gówniany kraj, żeby ludzie wyrywali sobie nawzajem pióra, skrzydła, worki z mąką i telewizory, a na koniec włosy z głowy, że taki i owaki naród, że omatkoboska, że Boże widzisz a nie grzmisz, a jeśli nawet Ci się zdarzy, to ciekną rzeki i domy się w brudnej wodzie kąpią. Żarówka ośmieliła się odrobinę rozżarzyć, zmrużyłam oczy, plama z kupy zamgliła się nieco, stając się kropką, kropą znaczy, kropa zaś wyglądała całkiem jak wedlowska pralinka, z niespodzianką smakową wewnątrz i nienagannym zewnętrzem, podobnie jak obiekty wpadające do mięśnia sercowego. Obiekty takie darzy się zazwyczaj miłością, miłość natomiast podobna jest w swym przebiegu (ale niekoniecznie konsystencji) do rozwolnienia. Mrowi takiego delikwenta w brzuchu, troszkę się przelewa, główkę odwiedza Niepokój, wychyla się Fala Gorąca zalewana co czas jakiś przez Falę Dreszczy. Po wszystkim jest spocony, zielony na policzkach i jakby podziurawiony. Wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko nie połykać wtedy haczyka, nie mieć ochoty na te czereśnie, albo chociaż wiedzieć, że z zewnątrz pryskane, a w środku zepsute, odechciałoby się. A tak, jak zwykle odchorowuje się w toalecie, a tyłek szczypie od szarego papieru w publicznej, jak mój wtedy.

DOROTA MYSSURA-BRZOST

Cisie

Wyróżnienie

Fraszki, flaszki, fistaszki, KAFELKI

Utwory nieprzystojne, nielicujące z powagą piastowanego stanowiska Matki i Żony Polki.

Nie po kolei

Stoi na stacji lokomotywa.
Nigdzie nie jedzie. Strajk się odbywa.

Złotopolska gościnność

Gościu, siądź pod mym dachem,
posprzątaj po sobie.
Ja nie mam siły.
Pie…ę, nie robię.

Czerwona gwiazdka

My jesteśmy mikołaje.
Nam prezentów nikt nie daje.
I za te zwyczaje głupie
mamy was głęboko w d…e.

Oda dnia wczorajszego

Wódko, trucizno moja,
Ty jesteś jak płomień.
Kto cię wypije
szybko się dowie,
że palisz jak raca,
co trzewia w popiół obraca.

Dzień walki z trzeźwością

Zostało w portfelu dwa czterdzieści.
Jest miejsce w plecaku.
Butelka się zmieści.

Potrzeba

I chciałabym bardzo
i boję się,
skorzystać na dworcu
z płatnego WC.

Chlubny ślubny

Gdybym miała księcia z bajki,
chodził rano by po fajki.
Gdybym miała ja ułana,
kawę robiłby mi z rana.
Ale zamiast tego
Mam właśnie JEGO.

Wieczny romantyk

Kiedyś, przed laty,
pisał mi wiersze, przynosił kwiaty.
Teraz, po ślubie
Liczy, że piłkę i piwo polubię

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.