Główna » WSZYSTKIE WPISY, Wiersze satyryczne

Jarosław Andrasiewicz – Ballada o dramatycznych okolicznościach nadania Łodzi praw miejskich

Autor: admin dnia 2 Grudzień 2011 Brak komentarzy

Portal Migielicz.pl przedstawia Państwu “Balladę o dramatycznych okolicznościach nadania Łodzi praw miejskich” autorstwa Jarosława Andrasiewicza .

Jarosław Andrasiewicz – jest łódzkim nauczycielem gimnazjalnym, laureatem pomniejszych i powiększych konkursów prozatorskich i poetyckich (w tym satyrycznych)- ostatnio otrzymał II nagrodę w XIV Ogólnopolskim Turnieju Satyry “O Złotą Szpilę” w Przemyślu, za utwór “Kwiat paproci”.
Jest autorem powieści dla młodzieży “Kłopoty z Tygrysem”, permanentnie poszukującym wydawcy kolejnych książek.

JAROSŁAW ANDRASIEWICZ

BALLADA O DRAMATYCZNYCH OKOLICZNOŚCIACH
NADANIA ŁODZI PRAW MIEJSKICH

Oto historia wcale niebanalna

I w żyłach krew nam mrożąca

Ostra jak piła – firmowa Husqvarna

Niewielu wytrwa do końca

Temat wydaje się dość pospolity:

Zwykłe nadanie praw miejskich

Mnóstwo zabawy, beczki okowity

I pokaz sztuczek rycerskich

Lecz nie tym razem, drogi czytelniku

Ten zgoła inny jest schemat

Nieczyste siły, których tu bez liku

Napiszą piekielny poemat

Rok tysiąc czterysta dwudziesty trzeci

Miejscowość zwie się Podborze

Władca Jagiełło drapie się po szczeci

Spać jakoś dziwnie nie może

Czy to sprawiła lipcowa duchota?

Czy jakieś inne kolizje?

Król po komnacie tłucze się i miota

Bo musi podjąć decyzję

Wreszcie nad ranem, blady z niewyspania

Przybił królewskie pieczęcie

„Wieś, co się Łodzią zwała od zarania

Od dzisiaj niech miastem będzie!”

Później rozkazał, by jego orędzie

Wieźć do biskupa J. Pelli

Ten we Włocławku siedząc na urzędzie

W życie natychmiast je wcieli

Przeto wybrano z miejsca umyślnego

Wnet osiodłano mu konia

„Bierz glejt monarszy i baz strzemiennego

Ruszaj co sił poprzez błonia”

Ów emisariusz nazywał się Raptus

Dość nieciekawa figura

Opój, bawidamek, leń i ochlaptus

Ot, klasyka: rycerz-ciura

„Rozkaz królewski to sprawa jest święta!”

Podniosłym zawołał głosem

„Lecz – przecie jam Raptus – dla mnie to mięta”

Mruknął do siebie pod nosem

Dekret Jagiełły wsunął za cholewkę

I śmiało wyciągnął rękę

W którą mu kanclerz jął wciskać sakiewkę

By drogi umilić mękę

Wzorem monarchy splunął poza siebie

Potem ze czcią się przeżegnał

Fizjologicznej dał upust potrzebie

Ciżbę rumakiem odegnał

Żwawo wyjechał na trakt do Włocławka

Myślą podążył ku Łodzi

Wtem niespodzianie dopadła go czkawka

Rycerz, co czka? Nie uchodzi!

Na takie dictum jeden jest ratunek:

Kufelek pitnego miodu

Gdzie jednak nabyć ten szlachetny trunek

Gdy nigdzie nie masz ci grodu?

Ale od czego są u nas gospody

Obok gościńców rozsiane

Tam cię napoją, zapewnią wygody

Byłeś miał kabzy wypchane

Raptus skierował się więc w stronę szynku

A w duchu sobie ślubował

Że zwalczy czkawkę i w pełnym ordynku

Rajd będzie kontynuował

(Oj, nie przysięgaj, bo los drwi wesoło)

Rycerz otworzył drzwi chaty

Czknął po raz setny, rozejrzał się wkoło

„Dalipan, same kamraty!”

* * *

Tymczasem wieść o królewskim życzeniu

Słyszano już w okolicy

Nic zatem dziwnego, że w okamgnieniu

Dotarła też do Łęczycy

Tam zaś akurat wiodła swe obrady

Władzę dzierżąca kompania

Kilku możnowładców – okoliczne gady

Na kasę łasa tyrania

Gdy się zwiedzieli, że Łódź miała chody

Zadrżeli wnet z oburzenia

„Przecież to zamach na nasze dochody

Władysław doznał zaćmienia!”

„Jeśli ta wieś nad Ostrogą leżąca

Dostanie ci miejskie prawa

Tylko wyglądać tu smutnego końca

Przepadnie cała wyprawa!”

„Zaraz na pewno tam targi urządzą

I okoliczni kmiotkowie

Miast wysługiwać się naszym pieniądzom

Będą nam chodzić po głowie

Plan przedsięwzięli przeto spontanicznie

Nie doczekawszy do rańca

Akt lokacyjny przejąć błyskawicznie

I ukatrupić posłańca

Grupa zabójców ruszyła na szlaki

Szukać Raptusa rycerza

A jego ciało – tak dla niepoznaki

Rzucić na pokarm dla zwierza

Krążą siepacze od grodu do sioła

Lecz wszystko to po próżnicy

Owego gońca nie widziano zgoła

Przepadł jak licho w ciemnicy

Wreszcie wrócili (nie sięgnąwszy celu)

Szmat czasu po schyłku słońca

Ot, zmarkotniała tkwiąca już w weselu

Kompania władzę dzierżąca

Jedno już tylko wyjście pozostało

Tak się spiskowcom wydaje

Wziąć czarną kurę, prosię i kakao

I chyłkiem – myk – na rozstaje

Tam o północy przy miesiąca blasku

Zarżnęli, co zarżnąć mieli

Całość podpalili – dodali piasku

Zaklęcie wypowiedzieli

Zanim w powietrzu przebrzmiała łacina

A już przed możnowładcami

Ni stąd, ni zowąd zalśniła łysina

Z urokliwymi różkami

Zaś chwilę potem w całym majestacie

Pojawił się młody panek

„Jestem Boruta, czemuż mnie wzywacie?”

Spytał unosząc kaganek

W jego bladym świetle na pergaminie

Kaligrafował żądanie

Wreszcie zapewnił, że nim doba minie

Królewski glejt wydostanie

„Co mi panowie dacie w rozliczeniu?”

Chciał wiedzieć na do widzenia

„Duszę posłańca! Bierz ją i w odzieniu”

Rzekli bez zastanowienia

* * *

Raptus, nieświadom co los mu szykuje

Spod brogu wylazł nad ranem

W gębie czuć ciżmę, we łbie zaś pulsuje

Jakby weń dostał taranem

„Pić” – wymamrotał spragnionymi usty

„Królestwo za garniec mleka”

Niestety, krajobraz wokół był pusty

Ni chaty, ni też człowieka

Cóż, trudna rada, pora na bilanse:

Uf, każdy z członków jest cały

Przepadły jednak koń oraz finanse

Dziwne, że buty zostały

„Buty…? A prawda! Królewskie nadanie!

Pokpiłeś sprawę, ty łotrze!

Władca zabije! A pierwej łodzianie

Gdy edykt na czas nie dotrze”

Ździebko pomyślał o pokutnym worku

Lecz uspokoił sumienie

I z kacem wielkim jak zamek w Malborku

Zdał się na swe przeznaczenie

Słońce dobiegło właśnie dnia półmetka

Kiedy tuż – tuż przed Raptusem

Dziwna, kobieca stanęła sylwetka

Okryta jakby obrusem

Rycerz chciał zjawę zapytać o studnię

Już nawet rozjaśnił lica

Nagle olśnienie! Toć mija południe!

A baba – to Południca!

Ów demon straszny o żelaznych szczękach

Przypadł do emisariusza

Nie masz ci rady – Raptus w jego rękach

On zeń zaś życie wydusza

Gdzieś w zakamarku resztek świadomości

W tym skacowanym ciemieniu

Zjawił się z nagła promyczek ufności:

„Ukryć się, ukryć w cieniu!”

„Tam Południca jest całkiem bezbronna”

Więc rycerz strzelił raz z byka

Zręcznie odskoczył i jak jazda konna

Popędził do matecznika

Z pulsem bijącym niczym serce dzwonu

Ale do życia znów skory

Znalazł się w cieniu jakiegoś jesionu

I twarz przycisnął do kory

W tej pozie intymnej trwał przez chwil kilka

Słuchając jak las mamrocze

Aż nagle poczuł, że gałąź lub szpilka

Wbija mu z mocą się w krocze

Choć na dendrologii się nie wyznawał

Z miejsca zgadł, że to jest Leszy

Licho zmieniające się w drzewa kawał

Co z ludzkiej trwogi się cieszy

„Co trzymasz w bucie, oddawaj” – zasyczał

I uchwyt ciut poluzował

Nasz Raptus z ulgi nieomal zakrzyczał

Pergamin do dziupli schował

Leszy cisnąwszy ofiarę w pokrzywy

Przepadł gdzieś w głębinach puszczy

Rycerz ze śmiechu ledwie że był żywy

Dlaczego? Autor wyłuszczy

To, co bohater oddał tak bez walki

Prawie bez oka mrugnienia

Było portretem… o nie, nie westalki

Lecz damy, hm.. bez odzienia

Raptus więc myślał o minie demona

Gdy ten obejrzy trofeum

A to sprawiało, ze jego przepona

Skakała jak w apogeum

Wreszcie łzy śmiechu otarłszy z policzka

Przypomniał sobie o kacu

W poszukiwaniu jakiegoś strumyczka

Po leśnym rozejrzał się placu

W prześwicie, pomiędzy kępą paproci

Zobaczył coś jakby lśnienie:

Leśne jezioro mieni się i złoci

Można ugasić pragnienie!

Bardzo ostrożnie zbliżył się do wody

Beztroska stała się obca

Gdyż takie miejsca (istnieją dowody)

To istny raj dla Utopca

Tu jednak inne czekało zjawisko

Tym razem miłe dla oka

Wśród nenufarów uwiwszy siedlisko

Tam, gdzie już woda głęboka

Siedziała ona – rzekłbyś: cud dziewica

(W pejzażu nieomal sielskim)

Która nie tylko urodą zachwyca

Ale i głosem anielskim

Właśnie śpiewała w molowej tonacji

„Pieśni rycerza – tułacza”

A jednocześnie gestem pełnym gracji

Przywoływała słuchacza

Raptus, jak dotąd, nie widział Rusałki…

Chuć mu napięła opończę

Słowa refrenu wziął za dyrdymałki

Choć brzmiały: „Ja cię wykończę”

Zrzucił obuwie i to, co na grzbiecie

W odruchu dość spontanicznym

Wskoczył do wody i ku tej „kobiecie”

Popłynął stylem klasycznym

To mu niechybnie ocaliło życie

Bo łeb chowając pod wodę

Przestawał słyszeć Rusałkowe wycie

Więc rozum zyskał swobodę

Zerknął za siebie: „Chce ci się dziewuchy?

„Ty się tu bracie tak kąpiesz

A tam beztrosko przerzuca twe ciuchy

Nikt inny tylko Wąpierz”

Bo rzeczywiście na brzegu jeziora

Pośród bambetli rycerza

Znać było postać ludzkiego potwora

Krwiopijcy vel nietoperza

Takiego można przegonić cebulą

Lub łepek ciachnąć rapierem

Lecz Raptus gardził tanią recepturą

W sumie też nie był killerem

Postąpił zatem nieco mniej drastycznie

Ale uzyskał wyniki

Po wyjściu z wody, nieekologicznie

Urwał gałązkę z osiki

Wąpierz plądrując ostatni tobołek

Z uciechy aż zawył głucho

Lecz nagle poczuł, że drewniany kołek

Mierzy wprost w jego serducho

Edykt monarszy wypuścił z kończyny

I czmychnął gdzieś w oczerety

Raptus rzekł sobie: „Skończone wyczyny”

Lecz się pomylił… Niestety

W lesie znienacka jakby pociemniało

I rozszedł się zapach siarki

A obok się zmaterializowało

Coś na kształt ręcznej kosiarki

Po chwili było już jasne dla zmysłów

Że to wysłannik ciemności

Na owych panów nie znajdziesz pomysłów

Oni nie znają litości

Diabeł powoli przybrał ludzką postać

Otrzepał pyłek z mankietów

Z uśmiechem szczerym, jakby miał co dostać

Powiedział: „Dość tych bankietów”

„Czworo mych ludzi pozbawiłeś premii

Swoim rycerskim uporem

Podaj mi dekret, co leży na ziemi

Bo cię przejadę toporem”

„Pan chyba nie jest diabełkiem Borutą…?

A to są wszak jego włości”

„Jestem Rokita” – odparł tamten z butą

„Tu przyjechałem zaś w gości”

„Acan Boruta udał się na ferie

Do Rzymu czy Beresteczka

A ja załatwiam jego fanaberie

Dziś już od wschodu słoneczka”

„Dobrze, a może zrobimy zamianę?”

W Raptusa nadzieja wraca

„Oddam ten edykt, gdy zabliźnisz ranę:

Wyleczysz mojego kaca”

„Jeżeli jednak ci się to nie uda

To spełnisz jedno żądanie”

Rokita mruknął: „Głupek, wierzy w cuda”

Głośno rzekł: „Niech tak zostanie”

Mnóstwo ingrediencji diabelska ręka

Wrzuca co rusz do imbryka

A rycerzowi głowa ciągle pęka

Kac jakoś dziwnie nie znika

Po dwóch godzinach diabeł zrezygnował

Umowa – żądanie – stawka

Raptusa na grzbiet sobie zapakował

I zaniósł go do Włocławka

Łodzianie rzewne łzy ronili szczęścia

W terminie, jak się należy

Lecz o tym, ile brakło do nieszczęścia

Wiedziało kilku rycerzy

Od tamtej pory pewien obszar Łodzi

Tubylcy zowią Rokicie

To na cześć śmiałka, który się urodził

By utrzeć nosa Rokicie

* * *

Wiele morałów ballada odkryła

Lecz zachowajmy porządek:

Jeśli cię zwierzchność służbowo wysyła

Nie pij! (Na pusty żołądek)

Kiedy zaś w drodze musisz zatankować

Czyń to w sprawdzonej stanicy

Inaczej silnik zacznie ci szwankować

I zyskasz ból na głowicy

A teraz prawda, której podczas nowiu

Raptus doświadczył niezbicie

Alkohol być może i szkodzi zdrowiu

Jednak ratuje też życie

Wreszcie postulat, co autora nęci

I jak bumerang powraca

Powieśmy w Łodzi tablicę pamięci:

„Raptusom – ofiarom kaca”

Oto historia wcale niebanalna

I w żyłach krew nam mrożąca

Ostra jak piła – firmowa Husqvarna

Niewielu wytrwa do końca

Temat wydaje się dość pospolity:

Zwykłe nadanie praw miejskich

Mnóstwo zabawy, beczki okowity

I pokaz sztuczek rycerskich

Lecz nie tym razem, drogi czytelniku

Ten zgoła inny jest schemat

Nieczyste siły, których tu bez liku

Napiszą piekielny poemat

Rok tysiąc czterysta dwudziesty trzeci

Miejscowość zwie się Podborze

Władca Jagiełło drapie się po szczeci

Spać jakoś dziwnie nie może

Czy to sprawiła lipcowa duchota?

Czy jakieś inne kolizje?

Król po komnacie tłucze się i miota

Bo musi podjąć decyzję

Wreszcie nad ranem, blady z niewyspania

Przybił królewskie pieczęcie

„Wieś, co się Łodzią zwała od zarania

Od dzisiaj niech miastem będzie!”

Później rozkazał, by jego orędzie

Wieźć do biskupa J. Pelli

Ten we Włocławku siedząc na urzędzie

W życie natychmiast je wcieli

Przeto wybrano z miejsca umyślnego

Wnet osiodłano mu konia

„Bierz glejt monarszy i baz strzemiennego

Ruszaj co sił poprzez błonia”

Ów emisariusz nazywał się Raptus

Dość nieciekawa figura

Opój, bawidamek, leń i ochlaptus

Ot, klasyka: rycerz-ciura

„Rozkaz królewski to sprawa jest święta!”

Podniosłym zawołał głosem

„Lecz – przecie jam Raptus – dla mnie to mięta”

Mruknął do siebie pod nosem

Dekret Jagiełły wsunął za cholewkę

I śmiało wyciągnął rękę

W którą mu kanclerz jął wciskać sakiewkę

By drogi umilić mękę

Wzorem monarchy splunął poza siebie

Potem ze czcią się przeżegnał

Fizjologicznej dał upust potrzebie

Ciżbę rumakiem odegnał

Żwawo wyjechał na trakt do Włocławka

Myślą podążył ku Łodzi

Wtem niespodzianie dopadła go czkawka

Rycerz, co czka? Nie uchodzi!

Na takie dictum jeden jest ratunek:

Kufelek pitnego miodu

Gdzie jednak nabyć ten szlachetny trunek

Gdy nigdzie nie masz ci grodu?

Ale od czego są u nas gospody

Obok gościńców rozsiane

Tam cię napoją, zapewnią wygody

Byłeś miał kabzy wypchane

Raptus skierował się więc w stronę szynku

A w duchu sobie ślubował

Że zwalczy czkawkę i w pełnym ordynku

Rajd będzie kontynuował

(Oj, nie przysięgaj, bo los drwi wesoło)

Rycerz otworzył drzwi chaty

Czknął po raz setny, rozejrzał się wkoło

„Dalipan, same kamraty!”

* * *

Tymczasem wieść o królewskim życzeniu

Słyszano już w okolicy

Nic zatem dziwnego, że w okamgnieniu

Dotarła też do Łęczycy

Tam zaś akurat wiodła swe obrady

Władzę dzierżąca kompania

Kilku możnowładców – okoliczne gady

Na kasę łasa tyrania

Gdy się zwiedzieli, że Łódź miała chody

Zadrżeli wnet z oburzenia

„Przecież to zamach na nasze dochody

Władysław doznał zaćmienia!”

„Jeśli ta wieś nad Ostrogą leżąca

Dostanie ci miejskie prawa

Tylko wyglądać tu smutnego końca

Przepadnie cała wyprawa!”

„Zaraz na pewno tam targi urządzą

I okoliczni kmiotkowie

Miast wysługiwać się naszym pieniądzom

Będą nam chodzić po głowie

Plan przedsięwzięli przeto spontanicznie

Nie doczekawszy do rańca

Akt lokacyjny przejąć błyskawicznie

I ukatrupić posłańca

Grupa zabójców ruszyła na szlaki

Szukać Raptusa rycerza

A jego ciało – tak dla niepoznaki

Rzucić na pokarm dla zwierza

Krążą siepacze od grodu do sioła

Lecz wszystko to po próżnicy

Owego gońca nie widziano zgoła

Przepadł jak licho w ciemnicy

Wreszcie wrócili (nie sięgnąwszy celu)

Szmat czasu po schyłku słońca

Ot, zmarkotniała tkwiąca już w weselu

Kompania władzę dzierżąca

Jedno już tylko wyjście pozostało

Tak się spiskowcom wydaje

Wziąć czarną kurę, prosię i kakao

I chyłkiem – myk – na rozstaje

Tam o północy przy miesiąca blasku

Zarżnęli, co zarżnąć mieli

Całość podpalili – dodali piasku

Zaklęcie wypowiedzieli

Zanim w powietrzu przebrzmiała łacina

A już przed możnowładcami

Ni stąd, ni zowąd zalśniła łysina

Z urokliwymi różkami

Zaś chwilę potem w całym majestacie

Pojawił się młody panek

„Jestem Boruta, czemuż mnie wzywacie?”

Spytał unosząc kaganek

W jego bladym świetle na pergaminie

Kaligrafował żądanie

Wreszcie zapewnił, że nim doba minie

Królewski glejt wydostanie

„Co mi panowie dacie w rozliczeniu?”

Chciał wiedzieć na do widzenia

„Duszę posłańca! Bierz ją i w odzieniu”

Rzekli bez zastanowienia

* * *

Raptus, nieświadom co los mu szykuje

Spod brogu wylazł nad ranem

W gębie czuć ciżmę, we łbie zaś pulsuje

Jakby weń dostał taranem

„Pić” – wymamrotał spragnionymi usty

„Królestwo za garniec mleka”

Niestety, krajobraz wokół był pusty

Ni chaty, ni też człowieka

Cóż, trudna rada, pora na bilanse:

Uf, każdy z członków jest cały

Przepadły jednak koń oraz finanse

Dziwne, że buty zostały

„Buty…? A prawda! Królewskie nadanie!

Pokpiłeś sprawę, ty łotrze!

Władca zabije! A pierwej łodzianie

Gdy edykt na czas nie dotrze”

Ździebko pomyślał o pokutnym worku

Lecz uspokoił sumienie

I z kacem wielkim jak zamek w Malborku

Zdał się na swe przeznaczenie

Słońce dobiegło właśnie dnia półmetka

Kiedy tuż – tuż przed Raptusem

Dziwna, kobieca stanęła sylwetka

Okryta jakby obrusem

Rycerz chciał zjawę zapytać o studnię

Już nawet rozjaśnił lica

Nagle olśnienie! Toć mija południe!

A baba – to Południca!

Ów demon straszny o żelaznych szczękach

Przypadł do emisariusza

Nie masz ci rady – Raptus w jego rękach

On zeń zaś życie wydusza

Gdzieś w zakamarku resztek świadomości

W tym skacowanym ciemieniu

Zjawił się z nagła promyczek ufności:

„Ukryć się, ukryć w cieniu!”

„Tam Południca jest całkiem bezbronna”

Więc rycerz strzelił raz z byka

Zręcznie odskoczył i jak jazda konna

Popędził do matecznika

Z pulsem bijącym niczym serce dzwonu

Ale do życia znów skory

Znalazł się w cieniu jakiegoś jesionu

I twarz przycisnął do kory

W tej pozie intymnej trwał przez chwil kilka

Słuchając jak las mamrocze

Aż nagle poczuł, że gałąź lub szpilka

Wbija mu z mocą się w krocze

Choć na dendrologii się nie wyznawał

Z miejsca zgadł, że to jest Leszy

Licho zmieniające się w drzewa kawał

Co z ludzkiej trwogi się cieszy

„Co trzymasz w bucie, oddawaj” – zasyczał

I uchwyt ciut poluzował

Nasz Raptus z ulgi nieomal zakrzyczał

Pergamin do dziupli schował

Leszy cisnąwszy ofiarę w pokrzywy

Przepadł gdzieś w głębinach puszczy

Rycerz ze śmiechu ledwie że był żywy

Dlaczego? Autor wyłuszczy

To, co bohater oddał tak bez walki

Prawie bez oka mrugnienia

Było portretem… o nie, nie westalki

Lecz damy, hm.. bez odzienia

Raptus więc myślał o minie demona

Gdy ten obejrzy trofeum

A to sprawiało, ze jego przepona

Skakała jak w apogeum

Wreszcie łzy śmiechu otarłszy z policzka

Przypomniał sobie o kacu

W poszukiwaniu jakiegoś strumyczka

Po leśnym rozejrzał się placu

W prześwicie, pomiędzy kępą paproci

Zobaczył coś jakby lśnienie:

Leśne jezioro mieni się i złoci

Można ugasić pragnienie!

Bardzo ostrożnie zbliżył się do wody

Beztroska stała się obca

Gdyż takie miejsca (istnieją dowody)

To istny raj dla Utopca

Tu jednak inne czekało zjawisko

Tym razem miłe dla oka

Wśród nenufarów uwiwszy siedlisko

Tam, gdzie już woda głęboka

Siedziała ona – rzekłbyś: cud dziewica

(W pejzażu nieomal sielskim)

Która nie tylko urodą zachwyca

Ale i głosem anielskim

Właśnie śpiewała w molowej tonacji

„Pieśni rycerza – tułacza”

A jednocześnie gestem pełnym gracji

Przywoływała słuchacza

Raptus, jak dotąd, nie widział Rusałki…

Chuć mu napięła opończę

Słowa refrenu wziął za dyrdymałki

Choć brzmiały: „Ja cię wykończę”

Zrzucił obuwie i to, co na grzbiecie

W odruchu dość spontanicznym

Wskoczył do wody i ku tej „kobiecie”

Popłynął stylem klasycznym

To mu niechybnie ocaliło życie

Bo łeb chowając pod wodę

Przestawał słyszeć Rusałkowe wycie

Więc rozum zyskał swobodę

Zerknął za siebie: „Chce ci się dziewuchy?

„Ty się tu bracie tak kąpiesz

A tam beztrosko przerzuca twe ciuchy

Nikt inny tylko Wąpierz”

Bo rzeczywiście na brzegu jeziora

Pośród bambetli rycerza

Znać było postać ludzkiego potwora

Krwiopijcy vel nietoperza

Takiego można przegonić cebulą

Lub łepek ciachnąć rapierem

Lecz Raptus gardził tanią recepturą

W sumie też nie był killerem

Postąpił zatem nieco mniej drastycznie

Ale uzyskał wyniki

Po wyjściu z wody, nieekologicznie

Urwał gałązkę z osiki

Wąpierz plądrując ostatni tobołek

Z uciechy aż zawył głucho

Lecz nagle poczuł, że drewniany kołek

Mierzy wprost w jego serducho

Edykt monarszy wypuścił z kończyny

I czmychnął gdzieś w oczerety

Raptus rzekł sobie: „Skończone wyczyny”

Lecz się pomylił… Niestety

W lesie znienacka jakby pociemniało

I rozszedł się zapach siarki

A obok się zmaterializowało

Coś na kształt ręcznej kosiarki

Po chwili było już jasne dla zmysłów

Że to wysłannik ciemności

Na owych panów nie znajdziesz pomysłów

Oni nie znają litości

Diabeł powoli przybrał ludzką postać

Otrzepał pyłek z mankietów

Z uśmiechem szczerym, jakby miał co dostać

Powiedział: „Dość tych bankietów”

„Czworo mych ludzi pozbawiłeś premii

Swoim rycerskim uporem

Podaj mi dekret, co leży na ziemi

Bo cię przejadę toporem”

„Pan chyba nie jest diabełkiem Borutą…?

A to są wszak jego włości”

„Jestem Rokita” – odparł tamten z butą

„Tu przyjechałem zaś w gości”

„Acan Boruta udał się na ferie

Do Rzymu czy Beresteczka

A ja załatwiam jego fanaberie

Dziś już od wschodu słoneczka”

„Dobrze, a może zrobimy zamianę?”

W Raptusa nadzieja wraca

„Oddam ten edykt, gdy zabliźnisz ranę:

Wyleczysz mojego kaca”

„Jeżeli jednak ci się to nie uda

To spełnisz jedno żądanie”

Rokita mruknął: „Głupek, wierzy w cuda”

Głośno rzekł: „Niech tak zostanie”

Mnóstwo ingrediencji diabelska ręka

Wrzuca co rusz do imbryka

A rycerzowi głowa ciągle pęka

Kac jakoś dziwnie nie znika

Po dwóch godzinach diabeł zrezygnował

Umowa – żądanie – stawka

Raptusa na grzbiet sobie zapakował

I zaniósł go do Włocławka

Łodzianie rzewne łzy ronili szczęścia

W terminie, jak się należy

Lecz o tym, ile brakło do nieszczęścia

Wiedziało kilku rycerzy

Od tamtej pory pewien obszar Łodzi

Tubylcy zowią Rokicie

To na cześć śmiałka, który się urodził

By utrzeć nosa Rokicie

* * *

Wiele morałów ballada odkryła

Lecz zachowajmy porządek:

Jeśli cię zwierzchność służbowo wysyła

Nie pij! (Na pusty żołądek)

Kiedy zaś

Oto historia wcale niebanalna

I w żyłach krew nam mrożąca

Ostra jak piła – firmowa Husqvarna

Niewielu wytrwa do końca

Temat wydaje się dość pospolity:

Zwykłe nadanie praw miejskich

Mnóstwo zabawy, beczki okowity

I pokaz sztuczek rycerskich

Lecz nie tym razem, drogi czytelniku

Ten zgoła inny jest schemat

Nieczyste siły, których tu bez liku

Napiszą piekielny poemat

Rok tysiąc czterysta dwudziesty trzeci

Miejscowość zwie się Podborze

Władca Jagiełło drapie się po szczeci

Spać jakoś dziwnie nie może

Czy to sprawiła lipcowa duchota?

Czy jakieś inne kolizje?

Król po komnacie tłucze się i miota

Bo musi podjąć decyzję

Wreszcie nad ranem, blady z niewyspania

Przybił królewskie pieczęcie

„Wieś, co się Łodzią zwała od zarania

Od dzisiaj niech miastem będzie!”

Później rozkazał, by jego orędzie

Wieźć do biskupa J. Pelli

Ten we Włocławku siedząc na urzędzie

W życie natychmiast je wcieli

Przeto wybrano z miejsca umyślnego

Wnet osiodłano mu konia

„Bierz glejt monarszy i baz strzemiennego

Ruszaj co sił poprzez błonia”

Ów emisariusz nazywał się Raptus

Dość nieciekawa figura

Opój, bawidamek, leń i ochlaptus

Ot, klasyka: rycerz-ciura

„Rozkaz królewski to sprawa jest święta!”

Podniosłym zawołał głosem

„Lecz – przecie jam Raptus – dla mnie to mięta”

Mruknął do siebie pod nosem

Dekret Jagiełły wsunął za cholewkę

I śmiało wyciągnął rękę

W którą mu kanclerz jął wciskać sakiewkę

By drogi umilić mękę

Wzorem monarchy splunął poza siebie

Potem ze czcią się przeżegnał

Fizjologicznej dał upust potrzebie

Ciżbę rumakiem odegnał

Żwawo wyjechał na trakt do Włocławka

Myślą podążył ku Łodzi

Wtem niespodzianie dopadła go czkawka

Rycerz, co czka? Nie uchodzi!

Na takie dictum jeden jest ratunek:

Kufelek pitnego miodu

Gdzie jednak nabyć ten szlachetny trunek

Gdy nigdzie nie masz ci grodu?

Ale od czego są u nas gospody

Obok gościńców rozsiane

Tam cię napoją, zapewnią wygody

Byłeś miał kabzy wypchane

Raptus skierował się więc w stronę szynku

A w duchu sobie ślubował

Że zwalczy czkawkę i w pełnym ordynku

Rajd będzie kontynuował

(Oj, nie przysięgaj, bo los drwi wesoło)

Rycerz otworzył drzwi chaty

Czknął po raz setny, rozejrzał się wkoło

„Dalipan, same kamraty!”

* * *

Tymczasem wieść o królewskim życzeniu

Słyszano już w okolicy

Nic zatem dziwnego, że w okamgnieniu

Dotarła też do Łęczycy

Tam zaś akurat wiodła swe obrady

Władzę dzierżąca kompania

Kilku możnowładców – okoliczne gady

Na kasę łasa tyrania

Gdy się zwiedzieli, że Łódź miała chody

Zadrżeli wnet z oburzenia

„Przecież to zamach na nasze dochody

Władysław doznał zaćmienia!”

„Jeśli ta wieś nad Ostrogą leżąca

Dostanie ci miejskie prawa

Tylko wyglądać tu smutnego końca

Przepadnie cała wyprawa!”

„Zaraz na pewno tam targi urządzą

I okoliczni kmiotkowie

Miast wysługiwać się naszym pieniądzom

Będą nam chodzić po głowie

Plan przedsięwzięli przeto spontanicznie

Nie doczekawszy do rańca

Akt lokacyjny przejąć błyskawicznie

I ukatrupić posłańca

Grupa zabójców ruszyła na szlaki

Szukać Raptusa rycerza

A jego ciało – tak dla niepoznaki

Rzucić na pokarm dla zwierza

Krążą siepacze od grodu do sioła

Lecz wszystko to po próżnicy

Owego gońca nie widziano zgoła

Przepadł jak licho w ciemnicy

Wreszcie wrócili (nie sięgnąwszy celu)

Szmat czasu po schyłku słońca

Ot, zmarkotniała tkwiąca już w weselu

Kompania władzę dzierżąca

Jedno już tylko wyjście pozostało

Tak się spiskowcom wydaje

Wziąć czarną kurę, prosię i kakao

I chyłkiem – myk – na rozstaje

Tam o północy przy miesiąca blasku

Zarżnęli, co zarżnąć mieli

Całość podpalili – dodali piasku

Zaklęcie wypowiedzieli

Zanim w powietrzu przebrzmiała łacina

A już przed możnowładcami

Ni stąd, ni zowąd zalśniła łysina

Z urokliwymi różkami

Zaś chwilę potem w całym majestacie

Pojawił się młody panek

„Jestem Boruta, czemuż mnie wzywacie?”

Spytał unosząc kaganek

W jego bladym świetle na pergaminie

Kaligrafował żądanie

Wreszcie zapewnił, że nim doba minie

Królewski glejt wydostanie

„Co mi panowie dacie w rozliczeniu?”

Chciał wiedzieć na do widzenia

„Duszę posłańca! Bierz ją i w odzieniu”

Rzekli bez zastanowienia

* * *

Raptus, nieświadom co los mu szykuje

Spod brogu wylazł nad ranem

W gębie czuć ciżmę, we łbie zaś pulsuje

Jakby weń dostał taranem

„Pić” – wymamrotał spragnionymi usty

„Królestwo za garniec mleka”

Niestety, krajobraz wokół był pusty

Ni chaty, ni też człowieka

Cóż, trudna rada, pora na bilanse:

Uf, każdy z członków jest cały

Przepadły jednak koń oraz finanse

Dziwne, że buty zostały

„Buty…? A prawda! Królewskie nadanie!

Pokpiłeś sprawę, ty łotrze!

Władca zabije! A pierwej łodzianie

Gdy edykt na czas nie dotrze”

Ździebko pomyślał o pokutnym worku

Lecz uspokoił sumienie

I z kacem wielkim jak zamek w Malborku

Zdał się na swe przeznaczenie

Słońce dobiegło właśnie dnia półmetka

Kiedy tuż – tuż przed Raptusem

Dziwna, kobieca stanęła sylwetka

Okryta jakby obrusem

Rycerz chciał zjawę zapytać o studnię

Już nawet rozjaśnił lica

Nagle olśnienie! Toć mija południe!

A baba – to Południca!

Ów demon straszny o żelaznych szczękach

Przypadł do emisariusza

Nie masz ci rady – Raptus w jego rękach

On zeń zaś życie wydusza

Gdzieś w zakamarku resztek świadomości

W tym skacowanym ciemieniu

Zjawił się z nagła promyczek ufności:

„Ukryć się, ukryć w cieniu!”

„Tam Południca jest całkiem bezbronna”

Więc rycerz strzelił raz z byka

Zręcznie odskoczył i jak jazda konna

Popędził do matecznika

Z pulsem bijącym niczym serce dzwonu

Ale do życia znów skory

Znalazł się w cieniu jakiegoś jesionu

I twarz przycisnął do kory

W tej pozie intymnej trwał przez chwil kilka

Słuchając jak las mamrocze

Aż nagle poczuł, że gałąź lub szpilka

Wbija mu z mocą się w krocze

Choć na dendrologii się nie wyznawał

Z miejsca zgadł, że to jest Leszy

Licho zmieniające się w drzewa kawał

Co z ludzkiej trwogi się cieszy

„Co trzymasz w bucie, oddawaj” – zasyczał

I uchwyt ciut poluzował

Nasz Raptus z ulgi nieomal zakrzyczał

Pergamin do dziupli schował

Leszy cisnąwszy ofiarę w pokrzywy

Przepadł gdzieś w głębinach puszczy

Rycerz ze śmiechu ledwie że był żywy

Dlaczego? Autor wyłuszczy

To, co bohater oddał tak bez walki

Prawie bez oka mrugnienia

Było portretem… o nie, nie westalki

Lecz damy, hm.. bez odzienia

Raptus więc myślał o minie demona

Gdy ten obejrzy trofeum

A to sprawiało, ze jego przepona

Skakała jak w apogeum

Wreszcie łzy śmiechu otarłszy z policzka

Przypomniał sobie o kacu

W poszukiwaniu jakiegoś strumyczka

Po leśnym rozejrzał się placu

W prześwicie, pomiędzy kępą paproci

Zobaczył coś jakby lśnienie:

Leśne jezioro mieni się i złoci

Można ugasić pragnienie!

Bardzo ostrożnie zbliżył się do wody

Beztroska stała się obca

Gdyż takie miejsca (istnieją dowody)

To istny raj dla Utopca

Tu jednak inne czekało zjawisko

Tym razem miłe dla oka

Wśród nenufarów uwiwszy siedlisko

Tam, gdzie już woda głęboka

Siedziała ona – rzekłbyś: cud dziewica

(W pejzażu nieomal sielskim)

Która nie tylko urodą zachwyca

Ale i głosem anielskim

Właśnie śpiewała w molowej tonacji

„Pieśni rycerza – tułacza”

A jednocześnie gestem pełnym gracji

Przywoływała słuchacza

Raptus, jak dotąd, nie widział Rusałki…

Chuć mu napięła opończę

Słowa refrenu wziął za dyrdymałki

Choć brzmiały: „Ja cię wykończę”

Zrzucił obuwie i to, co na grzbiecie

W odruchu dość spontanicznym

Wskoczył do wody i ku tej „kobiecie”

Popłynął stylem klasycznym

To mu niechybnie ocaliło życie

Bo łeb chowając pod wodę

Przestawał słyszeć Rusałkowe wycie

Więc rozum zyskał swobodę

Zerknął za siebie: „Chce ci się dziewuchy?

„Ty się tu bracie tak kąpiesz

A tam beztrosko przerzuca twe ciuchy

Nikt inny tylko Wąpierz”

Bo rzeczywiście na brzegu jeziora

Pośród bambetli rycerza

Znać było postać ludzkiego potwora

Krwiopijcy vel nietoperza

Takiego można przegonić cebulą

Lub łepek ciachnąć rapierem

Lecz Raptus gardził tanią recepturą

W sumie też nie był killerem

Postąpił zatem nieco mniej drastycznie

Ale uzyskał wyniki

Po wyjściu z wody, nieekologicznie

Urwał gałązkę z osiki

Wąpierz plądrując ostatni tobołek

Z uciechy aż zawył głucho

Lecz nagle poczuł, że drewniany kołek

Mierzy wprost w jego serducho

Edykt monarszy wypuścił z kończyny

I czmychnął gdzieś w oczerety

Raptus rzekł sobie: „Skończone wyczyny”

Lecz się pomylił… Niestety

W lesie znienacka jakby pociemniało

I rozszedł się zapach siarki

A obok się zmaterializowało

Coś na kształt ręcznej kosiarki

Po chwili było już jasne dla zmysłów

Że to wysłannik ciemności

Na owych panów nie znajdziesz pomysłów

Oni nie znają litości

Diabeł powoli przybrał ludzką postać

Otrzepał pyłek z mankietów

Z uśmiechem szczerym, jakby miał co dostać

Powiedział: „Dość tych bankietów”

„Czworo mych ludzi pozbawiłeś premii

Swoim rycerskim uporem

Podaj mi dekret, co leży na ziemi

Bo cię przejadę toporem”

„Pan chyba nie jest diabełkiem Borutą…?

A to są wszak jego włości”

„Jestem Rokita” – odparł tamten z butą

„Tu przyjechałem zaś w gości”

„Acan Boruta udał się na ferie

Do Rzymu czy Beresteczka

A ja załatwiam jego fanaberie

Dziś już od wschodu słoneczka”

„Dobrze, a może zrobimy zamianę?”

W Raptusa nadzieja wraca

„Oddam ten edykt, gdy zabliźnisz ranę:

Wyleczysz mojego kaca”

„Jeżeli jednak ci się to nie uda

To spełnisz jedno żądanie”

Rokita mruknął: „Głupek, wierzy w cuda”

Głośno rzekł: „Niech tak zostanie”

Mnóstwo ingrediencji diabelska ręka

Wrzuca co rusz do imbryka

A rycerzowi głowa ciągle pęka

Kac jakoś dziwnie nie znika

Po dwóch godzinach diabeł zrezygnował

Umowa – żądanie – stawka

Raptusa na grzbiet sobie zapakował

I zaniósł go do Włocławka

Łodzianie rzewne łzy ronili szczęścia

W terminie, jak się należy

Lecz o tym, ile brakło do nieszczęścia

Wiedziało kilku rycerzy

Od tamtej pory pewien obszar Łodzi

Tubylcy zowią Rokicie

To na cześć śmiałka, który się urodził

By utrzeć nosa Rokicie

* * *

Wiele morałów ballada odkryła

Lecz zachowajmy porządek:

Jeśli cię zwierzchność służbowo wysyła

Nie pij! (Na pusty żołądek)

Kiedy zaś w drodze musisz zatankować

Czyń to w sprawdzonej stanicy

Inaczej silnik zacznie ci szwankować

I zyskasz ból na głowicy

A teraz prawda, której podczas nowiu

Raptus doświadczył niezbicie

Alkohol być może i szkodzi zdrowiu

Jednak ratuje też życie

Wreszcie postulat, co autora nęci

I jak bumerang powraca

Powieśmy w Łodzi tablicę pamięci:

„Raptusom – ofiarom kaca”

w drodze musisz zatankować

Czyń to w sprawdzonej stanicy

Inaczej silnik zacznie ci szwankować

Oto historia wcale niebanalna
I w żyłach krew nam mrożąca
Ostra jak piła – firmowa Husqvarna
Niewielu wytrwa do końca

Temat wydaje się dość pospolity:
Zwykłe nadanie praw miejskich
Mnóstwo zabawy, beczki okowity
I pokaz sztuczek rycerskich

Lecz nie tym razem, drogi czytelniku

Ten zgoła inny jest schemat

Nieczyste siły, których tu bez liku

Napiszą piekielny poemat

Rok tysiąc czterysta dwudziesty trzeci

Miejscowość zwie się Podborze

Władca Jagiełło drapie się po szczeci

Spać jakoś dziwnie nie może

Czy to sprawiła lipcowa duchota?

Czy jakieś inne kolizje?

Król po komnacie tłucze się i miota

Bo musi podjąć decyzję

Wreszcie nad ranem, blady z niewyspania

Przybił królewskie pieczęcie

„Wieś, co się Łodzią zwała od zarania

Od dzisiaj niech miastem będzie!”

Później rozkazał, by jego orędzie

Wieźć do biskupa J. Pelli

Ten we Włocławku siedząc na urzędzie

W życie natychmiast je wcieli

Przeto wybrano z miejsca umyślnego

Wnet osiodłano mu konia

„Bierz glejt monarszy i baz strzemiennego

Ruszaj co sił poprzez błonia”

Ów emisariusz nazywał się Raptus

Dość nieciekawa figura

Opój, bawidamek, leń i ochlaptus

Ot, klasyka: rycerz-ciura

„Rozkaz królewski to sprawa jest święta!”

Podniosłym zawołał głosem

„Lecz – przecie jam Raptus – dla mnie to mięta”

Mruknął do siebie pod nosem

Dekret Jagiełły wsunął za cholewkę

I śmiało wyciągnął rękę

W którą mu kanclerz jął wciskać sakiewkę

By drogi umilić mękę

Wzorem monarchy splunął poza siebie

Potem ze czcią się przeżegnał

Fizjologicznej dał upust potrzebie

Ciżbę rumakiem odegnał

Żwawo wyjechał na trakt do Włocławka

Myślą podążył ku Łodzi

Wtem niespodzianie dopadła go czkawka

Rycerz, co czka? Nie uchodzi!

Na takie dictum jeden jest ratunek:

Kufelek pitnego miodu

Gdzie jednak nabyć ten szlachetny trunek

Gdy nigdzie nie masz ci grodu?

Ale od czego są u nas gospody

Obok gościńców rozsiane

Tam cię napoją, zapewnią wygody

Byłeś miał kabzy wypchane

Raptus skierował się więc w stronę szynku

A w duchu sobie ślubował

Że zwalczy czkawkę i w pełnym ordynku

Rajd będzie kontynuował

(Oj, nie przysięgaj, bo los drwi wesoło)

Rycerz otworzył drzwi chaty

Czknął po raz setny, rozejrzał się wkoło

„Dalipan, same kamraty!”

* * *

Tymczasem wieść o królewskim życzeniu

Słyszano już w okolicy

Nic zatem dziwnego, że w okamgnieniu

Dotarła też do Łęczycy

Tam zaś akurat wiodła swe obrady

Władzę dzierżąca kompania

Kilku możnowładców – okoliczne gady

Na kasę łasa tyrania

Gdy się zwiedzieli, że Łódź miała chody

Zadrżeli wnet z oburzenia

„Przecież to zamach na nasze dochody

Władysław doznał zaćmienia!”

„Jeśli ta wieś nad Ostrogą leżąca

Dostanie ci miejskie prawa

Tylko wyglądać tu smutnego końca

Przepadnie cała wyprawa!”

„Zaraz na pewno tam targi urządzą

I okoliczni kmiotkowie

Miast wysługiwać się naszym pieniądzom

Będą nam chodzić po głowie

Plan przedsięwzięli przeto spontanicznie

Nie doczekawszy do rańca

Akt lokacyjny przejąć błyskawicznie

I ukatrupić posłańca

Grupa zabójców ruszyła na szlaki

Szukać Raptusa rycerza

A jego ciało – tak dla niepoznaki

Rzucić na pokarm dla zwierza

Krążą siepacze od grodu do sioła

Lecz wszystko to po próżnicy

Owego gońca nie widziano zgoła

Przepadł jak licho w ciemnicy

Wreszcie wrócili (nie sięgnąwszy celu)

Szmat czasu po schyłku słońca

Ot, zmarkotniała tkwiąca już w weselu

Kompania władzę dzierżąca

Jedno już tylko wyjście pozostało

Tak się spiskowcom wydaje

Wziąć czarną kurę, prosię i kakao

I chyłkiem – myk – na rozstaje

Tam o północy przy miesiąca blasku

Zarżnęli, co zarżnąć mieli

Całość podpalili – dodali piasku

Zaklęcie wypowiedzieli

Zanim w powietrzu przebrzmiała łacina

A już przed możnowładcami

Ni stąd, ni zowąd zalśniła łysina

Z urokliwymi różkami

Zaś chwilę potem w całym majestacie

Pojawił się młody panek

„Jestem Boruta, czemuż mnie wzywacie?”

Spytał unosząc kaganek

W jego bladym świetle na pergaminie

Kaligrafował żądanie

Wreszcie zapewnił, że nim doba minie

Królewski glejt wydostanie

„Co mi panowie dacie w rozliczeniu?”

Chciał wiedzieć na do widzenia

„Duszę posłańca! Bierz ją i w odzieniu”

Rzekli bez zastanowienia

* * *

Raptus, nieświadom co los mu szykuje

Spod brogu wylazł nad ranem

W gębie czuć ciżmę, we łbie zaś pulsuje

Jakby weń dostał taranem

„Pić” – wymamrotał spragnionymi usty

„Królestwo za garniec mleka”

Niestety, krajobraz wokół był pusty

Ni chaty, ni też człowieka

Cóż, trudna rada, pora na bilanse:

Uf, każdy z członków jest cały

Przepadły jednak koń oraz finanse

Dziwne, że buty zostały

„Buty…? A prawda! Królewskie nadanie!

Pokpiłeś sprawę, ty łotrze!

Władca zabije! A pierwej łodzianie

Gdy edykt na czas nie dotrze”

Ździebko pomyślał o pokutnym worku

Lecz uspokoił sumienie

I z kacem wielkim jak zamek w Malborku

Zdał się na swe przeznaczenie

Słońce dobiegło właśnie dnia półmetka

Kiedy tuż – tuż przed Raptusem

Dziwna, kobieca stanęła sylwetka

Okryta jakby obrusem

Rycerz chciał zjawę zapytać o studnię

Już nawet rozjaśnił lica

Nagle olśnienie! Toć mija południe!

A baba – to Południca!

Ów demon straszny o żelaznych szczękach

Przypadł do emisariusza

Nie masz ci rady – Raptus w jego rękach

On zeń zaś życie wydusza

Gdzieś w zakamarku resztek świadomości

W tym skacowanym ciemieniu

Zjawił się z nagła promyczek ufności:

„Ukryć się, ukryć w cieniu!”

„Tam Południca jest całkiem bezbronna”

Więc rycerz strzelił raz z byka

Zręcznie odskoczył i jak jazda konna

Popędził do matecznika

Z pulsem bijącym niczym serce dzwonu

Ale do życia znów skory

Znalazł się w cieniu jakiegoś jesionu

I twarz przycisnął do kory

W tej pozie intymnej trwał przez chwil kilka

Słuchając jak las mamrocze

Aż nagle poczuł, że gałąź lub szpilka

Wbija mu z mocą się w krocze

Choć na dendrologii się nie wyznawał

Z miejsca zgadł, że to jest Leszy

Licho zmieniające się w drzewa kawał

Co z ludzkiej trwogi się cieszy

„Co trzymasz w bucie, oddawaj” – zasyczał

I uchwyt ciut poluzował

Nasz Raptus z ulgi nieomal zakrzyczał

Pergamin do dziupli schował

Leszy cisnąwszy ofiarę w pokrzywy

Przepadł gdzieś w głębinach puszczy

Rycerz ze śmiechu ledwie że był żywy

Dlaczego? Autor wyłuszczy

To, co bohater oddał tak bez walki

Prawie bez oka mrugnienia

Było portretem… o nie, nie westalki

Lecz damy, hm.. bez odzienia

Raptus więc myślał o minie demona

Gdy ten obejrzy trofeum

A to sprawiało, ze jego przepona

Skakała jak w apogeum

Wreszcie łzy śmiechu otarłszy z policzka

Przypomniał sobie o kacu

W poszukiwaniu jakiegoś strumyczka

Po leśnym rozejrzał się placu

W prześwicie, pomiędzy kępą paproci

Zobaczył coś jakby lśnienie:

Leśne jezioro mieni się i złoci

Można ugasić pragnienie!

Bardzo ostrożnie zbliżył się do wody

Beztroska stała się obca

Gdyż takie miejsca (istnieją dowody)

To istny raj dla Utopca

Tu jednak inne czekało zjawisko

Tym razem miłe dla oka

Wśród nenufarów uwiwszy siedlisko

Tam, gdzie już woda głęboka

Siedziała ona – rzekłbyś: cud dziewica

(W pejzażu nieomal sielskim)

Która nie tylko urodą zachwyca

Ale i głosem anielskim

Właśnie śpiewała w molowej tonacji

„Pieśni rycerza – tułacza”

A jednocześnie gestem pełnym gracji

Przywoływała słuchacza

Raptus, jak dotąd, nie widział Rusałki…

Chuć mu napięła opończę

Słowa refrenu wziął za dyrdymałki

Choć brzmiały: „Ja cię wykończę”

Zrzucił obuwie i to, co na grzbiecie

W odruchu dość spontanicznym

Wskoczył do wody i ku tej „kobiecie”

Popłynął stylem klasycznym

To mu niechybnie ocaliło życie

Bo łeb chowając pod wodę

Przestawał słyszeć Rusałkowe wycie

Więc rozum zyskał swobodę

Zerknął za siebie: „Chce ci się dziewuchy?

„Ty się tu bracie tak kąpiesz

A tam beztrosko przerzuca twe ciuchy

Nikt inny tylko Wąpierz”

Bo rzeczywiście na brzegu jeziora

Pośród bambetli rycerza

Znać było postać ludzkiego potwora

Krwiopijcy vel nietoperza

Takiego można przegonić cebulą

Lub łepek ciachnąć rapierem

Lecz Raptus gardził tanią recepturą

W sumie też nie był killerem

Postąpił zatem nieco mniej drastycznie

Ale uzyskał wyniki

Po wyjściu z wody, nieekologicznie

Urwał gałązkę z osiki

Wąpierz plądrując ostatni tobołek

Z uciechy aż zawył głucho

Lecz nagle poczuł, że drewniany kołek

Mierzy wprost w jego serducho

Edykt monarszy wypuścił z kończyny

I czmychnął gdzieś w oczerety

Raptus rzekł sobie: „Skończone wyczyny”

Lecz się pomylił… Niestety

W lesie znienacka jakby pociemniało

I rozszedł się zapach siarki

A obok się zmaterializowało

Coś na kształt ręcznej kosiarki

Po chwili było już jasne dla zmysłów

Że to wysłannik ciemności

Na owych panów nie znajdziesz pomysłów

Oni nie znają litości

Diabeł powoli przybrał ludzką postać

Otrzepał pyłek z mankietów

Z uśmiechem szczerym, jakby miał co dostać

Powiedział: „Dość tych bankietów”

„Czworo mych ludzi pozbawiłeś premii

Swoim rycerskim uporem

Podaj mi dekret, co leży na ziemi

Bo cię przejadę toporem”

„Pan chyba nie jest diabełkiem Borutą…?

A to są wszak jego włości”

„Jestem Rokita” – odparł tamten z butą

„Tu przyjechałem zaś w gości”

„Acan Boruta udał się na ferie

Do Rzymu czy Beresteczka

A ja załatwiam jego fanaberie

Dziś już od wschodu słoneczka”

„Dobrze, a może zrobimy zamianę?”

W Raptusa nadzieja wraca

„Oddam ten edykt, gdy zabliźnisz ranę:

Wyleczysz mojego kaca”

„Jeżeli jednak ci się to nie uda

To spełnisz jedno żądanie”

Rokita mruknął: „Głupek, wierzy w cuda”

Głośno rzekł: „Niech tak zostanie”

Mnóstwo ingrediencji diabelska ręka

Wrzuca co rusz do imbryka

A rycerzowi głowa ciągle pęka

Kac jakoś dziwnie nie znika

Po dwóch godzinach diabeł zrezygnował

Umowa – żądanie – stawka

Raptusa na grzbiet sobie zapakował

I zaniósł go do Włocławka

Łodzianie rzewne łzy ronili szczęścia

W terminie, jak się należy

Lecz o tym, ile brakło do nieszczęścia

Wiedziało kilku rycerzy

Od tamtej pory pewien obszar Łodzi

Tubylcy zowią Rokicie

To na cześć śmiałka, który się urodził

By utrzeć nosa Rokicie

* * *

Wiele morałów ballada odkryła

Lecz zachowajmy porządek:

Jeśli cię zwierzchność służbowo wysyła

Nie pij! (Na pusty żołądek)

Kiedy zaś w drodze musisz zatankować

Czyń to w sprawdzonej stanicy

Inaczej silnik zacznie ci szwankować

I zyskasz ból na głowicy

A teraz prawda, której podczas nowiu

Raptus doświadczył niezbicie

Alkohol być może i szkodzi zdrowiu

Jednak ratuje też życie

Wreszcie postulat, co autora nęci

I jak bumerang powraca

Powieśmy w Łodzi tablicę pamięci:

„Raptusom – ofiarom kaca”

I zyskasz ból na głowicy

A teraz prawda, której podczas nowiu

Raptus doświadczył niezbicie

Alkohol być może i szkodzi zdrowiu

Jednak ratuje też życie

Wreszcie postulat, co autora nęci

I jak bumerang powraca

Powieśmy w Łodzi tablicę pamięci:

„Raptusom – ofiarom kaca”

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.