JAK NARODZIŁ SIĘ TURNIEJ ŁGARZY…- POSTSCRIPTUM
Festiwal, przegląd, konkurs da się zrobić przy odrobinie chęci i zdolności organizacyjnych. Ale żeby trwał długo, musi się dla ludzi pracujących przy jego organizacji, stać również częścią ich życia prywatnego, w tym – co bardzo ważne – towarzyskiego. Chodzi o to, żeby parę osób chciało się ze sobą raz na jakiś czas spotkać przy tym konkretnym wydarzeniu. I tak właśnie stało się z Turniejem Łgarzy. Gdyby ludzie nie chcieli się ze sobą spotykać, nie przetrwałby czterdziestu lat. Wśród tych, którym na tych spotkaniach zawsze najbardziej zależało trzeba wspomnieć Andrzeja Zakrzewskiego i Janusza Kosińskiego. Obaj związani z radiową Trójką, Andrzej jako wieloletni szef Redakcji Rozrywki, Kosa – dziennikarz muzyczny.
I to właśnie w budynku przy Myśliwieckiej w Warszawie byłem każdego roku świadkiem pewnego rytuału. Mniej więcej na tydzień przed wyjazdem do Bogatyni, w radiowej stołówce zaczynały się dyskusje logistyczne. Kto kiedy wyjeżdża, czy Kosa swoim starym busem „ogórkiem”, czy motocyklem, czy po drodze spotykamy się w takim barze za Wrocławiem, komu Andrzej odda pod opiekę sukę Sonię na czas wyjazdu. Potem każdy z nich ruszał na zakupy. Andrzej koncentrował się na kupowaniu zabawek, bo w Bogatyni zaczęło się pojawiać coraz więcej dzieci a nawet wnuków. Ej! Nie Andrzeja! Tylko pana Henia, Marleny i Zdzicha, Tomka… A jak tu jechać do Bogatyni bez prezentów dla dzieci? Janusz kupował krawat, bo co roku musiał kolejny wręczyć prezesowi stowarzyszenia. Można to uznać za formę podlizywania się albo jakiejś aluzji do garderoby prezesa, ale tak naprawdę to z sympatii. Na parę dni przed wyjazdem, Andrzej zaczynał się kręcić wokół magazynu, w którym Ela trzymała radiowe gadżety reklamowe. Bo jak to tak do Bogatyni bez kubków, długopisów, czapek i pelerynek z logo Trójki? Bywało, że Janusz przyjeżdżał dwa, trzy dni wcześniej i co najmniej dzień po Turnieju jeszcze można go było w Bogatyni spotkać. My, ekipa z radiowej rozrywki (Andrzej, Irena Neneman, Marysia Czubaszek, Natalia Grzeszczyk, ja) przyjeżdżaliśmy w przeddzień koncertu finałowego, zazwyczaj późnym wieczorem i zaczynaliśmy się witać. Witanie zawsze trochę trwało, bo Andrzej i Kosa musieli ze szczegółami opowiedzieć wszystko, co do tej pory przeżyli w Bogatyni, a przecież byli tu już dwudziesty któryś raz. Te same anegdoty, no może wzbogacone o coś sprzed roku. I – co dziwne – anegdoty słyszane dwudziesty raz nadal bawiły. Przede wszystkim dlatego, że widziało się jaką frajdę ich opowiadanie sprawiało tym dwóm panom. Potem bawiły jeszcze bardziej, bo zaczynali coś mylić, kłócić się o jakieś drobiazgi. Dobrze, że Andrzej i Janusz nigdy nie zniknęli z Turnieju. Każdy z nich ma tutaj teraz nagrodę swojego imienia, którą zdobywa ktoś z uczestników konkursu. Publiczność przydziela nagrodę „Szczupłego Andrzeja” a jury konkursu na tekst satyryczny nagrodę „Złotego Kosy”. Dobrze, że nie zniknęli, no bo jak tak bez nich? A Turniejowi, w jego czterdziestolecie życzę, żeby przybywało mu ludzi, którzy będą się z nim towarzysko wiązać i mieć chęć przyjeżdżać, żeby się spotkać. I nawet opowiadać w kółko te same anegdoty, a potem mylić fakty i kłócić się o nic nieznaczące drobiazgi. Bo to dowód, że komuś naprawdę zależy.
Artur Andrus