Jacek Wojtkowiak – “KASZUBSKA STUDNIÓWKA” – I miejsce w kategorii proza(dorośli) X OTWARTEGO KONKURSU LITERACKIEGO „GNIEWIŃSKIE PIÓRO”
Nasz Portal Satyryczny publikuje fragmenty powieści ”KASZUBSKA STUDNIÓWKA” Jacka Wojtkowiaka z Gdyni, który zdobył I miejsce w kategorii proza dla dorosłych X OTWARTEGO KONKURSU LITERACKIEGO „GNIEWIŃSKIE PIÓRO” 2011.
JACEK WOJTKOWIAK
Fragmenty powieści: KASZUBSKA STUDNIÓWKA
(wg cz. I – DAWNO, DAWNO TEMU)
Parchowskie gniazda
W pierwszą niedzielę kwietnia 1937 roku dwa bociany krążyły wysoko nad Parchowem jakby nie mogły się zdecydować czy wylądować tutaj, czy polecieć gdzieś dalej. Spoglądały w dół na błyszczące tafle jezior i oczek wodnych, których w okolicy było sporo, na wijące się wśród lasów, pól i łąk – niczym wstążki – rzeczki i strumienie oraz na zabudowania wsi i krzątających się pośród nich mieszkańców. Wreszcie po kilku zatoczonych wysoko kręgach jeden z bocianów zaczął powoli zbliżać się do dachów parchowskich obejść. Przelatywał nad nimi wolno jakby szukał znajomego sobie miejsca; minął zagrody po wschodniej stronie wsi i przeleciał nad zagrodami po stronie południowej. Przeciął przebiegającą wśród zabudowań, pól i łąk drogę, i skierował się na północ. Minął mały ceglany kościół i przycupnięty przy nim cmentarz. Zatoczył wreszcie dostojnie krąg nad gospodarstwem położonym na północno-zachodnim obrzeżu wsi, i wylądował na resztkach gniazda na wysokiej stodole. Rozprostował szeroko skrzydła, pomachał nimi i głośno zaklekotał. Po chwili powtórzył to jeszcze raz, czym zwrócił na siebie uwagę mężczyzny krzątającego się po obejściu.
Ten przerwał robotę i zaczął przyglądać się bocianowi przysłaniając dłonią oczy od słońca. Poprawił czapkę, obejrzał się na ganek domu i powoli ruszył w kierunku stodoły.
– Krysiu, bocian przyleciał! O, i drugi leci! – krzyknął za siebie.
Na ganek wybiegła młoda kobieta pospiesznie zawiązując chustkę.
– Bronuś, czy to nasi? – krzyknęła, spoglądając w kierunku stodoły, na której właśnie siadał drugi bocian.
– Zaraz sprawdzę – odparł mężczyzna, po czym zwinął dłonie w trąbkę, przytknął je do ust, i krzyknął w kierunku gniazda z bocianami: – Lolek! Lolek! – po czym kilkakrotnie klasnął w dłonie.
Jeden z boćków podskoczył wtedy na gnieździe i zaklekotał machając skrzydłami.
– Lolek! Lolek! – mężczyzna powtórzył okrzyk, i znowu kilkakrotnie klasnął w dłonie.
Bociek przekrzywiając głowę na boki spoglądał w dół jakby rozpoznawał mężczyznę i zbliżającą się do niego kobietę. Po chwili rozpostarł szeroko skrzydła, odbił się w górę i opadł na gniazdo, jeszcze raz odbił się w górę, i zaczął powoli spływać w dół, lądując niedaleko małżeństwa. Ruszył powoli w ich kierunku. Gdy był już blisko nich, zaczął machać dziobem w górę i w dół i cicho klekotał. Mężczyzna wyciągnął rękę przed siebie i czekał. Bocian bez strachu podszedł do niego i zaczął go skubać po dłoniach i rękawach kurtki. Mężczyzna zaczął głaskać delikatnie bociana po głowie i długim dziobie.
– Lolek, wróciłeś do nas – powiedział cicho mężczyzna.
Ten przekrzywiając głowę raz w lewo, raz w prawo, przyglądał się gospodarzowi jakby z uśmiechem.
– Bronuś, to nasi – wyszeptała stojąca już obok męża Krysia.
Bociek teraz ją zaczął szczypać po dłoni i rękawach…
Tak samo robił zeszłego lata bociek, którego Bronek znalazł pewnego ranka leżącego przy ścianie stodoły, z uszkodzonym skrzydłem. Długo go leczył, i kilka razy wnosił na górę – do gniazda – żeby młode nie zapomniały go. Bocian tak się przyzwyczaił wówczas do gospodarzy, że reagował na zawołanie Lolek. Któregoś dnia wreszcie odważył się pofrunąć. Jeszcze trochę kulejąc wziął rozbieg, załopotał skrzydłami, i… wrócił na stałe do gniazda. Potem często przylatywał do Bronka na pola i łąki i kroczył za nim krok w krok. Bocianica została nazwana Zuzą, ale nie była tak ufna jak jej partner.
Krysia i Bronek spoglądali na przemian na boćka i na siebie i uśmiechali się.
– Krysiu, tak, to Lolek, a tam u góry Zuza. Jesteśmy znowu wszyscy razem – powiedział Bronek cicho.
– Ciągle tu jeszcze kogoś brakuje – odparła jeszcze ciszej Krysia, i nagle pojawiły się w jej oczach łzy. – Bronuś, proszę, pojedźmy jeszcze do innych specjalistów. Słyszałam od ludzi w Kartuzach, że w Gdyni są bardzo dobrzy lekarze. To jest daleko, ale…
Bronek przytulił żonę do siebie, spojrzał jej głęboko w oczy i pocałował… po ojcowsku w czoło.
– Dobrze Krysiu – Bronek wielkimi palcami delikatnie ocierał łzy z jej policzków. – Nie płacz już. Zrobimy tak jak mówisz. Pojedziemy do Gdyni w przyszłym tygodniu. – A teraz cieszmy się wiosną i naszymi boćkami…
***
Obejście Bronisława i Krystyny Bonke w Parchowie aż lśniło czystością. Widać było, że właściciele naprawdę lubią gospodarzyć i mają do tego dryg. Bonkowie przejęli to gospodarstwo dwa lata temu, po zmarłym bezpotomnie dalekim krewnym. Przyjechali tu z Kociewia, po ostrej zimie w marcu 1935 roku, i traktowali to jak prawdziwe zrządzenie losu. Wcześniej mieszkali z rodzicami Bronka, ale nie mieli perspektyw na objęcie jego ojcowizny. Przed nimi w kolejce na gospodarstwo czekało jeszcze dwóch starszych braci Bronka. Krysia nie miała zupełnie nic – była sierotą z ochronki prowadzonej przez zakonnice. Tam właśnie poznał ją Bronek jako kilkunastoletnią dziewczynkę. Krysia pracowała w pralni i ogrodzie, a Bronek od czasu do czasu pomagał w gospodarstwie ochronki. Młodzi spotykali się często na terenie zabudowań ochronki i lubili ze sobą przebywać. Na pierwszy rzut oka nie pasowali do siebie. Ona była ładną, niewysoką szatynką o orzechowych oczach, z lekko zadartym noskiem, on zaś był wysokim, żylastym i trochę niezdarnym młodzieńcem. Od pierwszego spotkania połączyła ich jednak jakaś niewidzialna nić porozumienia. Przełożona ochronki lubiła Bronka – obserwowała z uwagą przyjaźń młodych, która z biegiem czasu przerodziła się w głębokie uczucie. Widziała, że młodzi są sobie przeznaczeni. Gdy Krysia skończyła dwadzieścia lat i Bronek poprosił przełożoną o rękę Krysi, ta bez wahania zgodziła się na ich ślub. Rodzina Bronka była jednak mocno przeciwna temu związkowi.
– Ty nie masz gospodarstwa, a ona nie ma żadnego posagu. No i do tego jest z ochronki – ciągle słyszał tylko takie uwagi.
On się jednak uparł i tak zostali małżeństwem. Mieli więc tylko siebie i swoją gorącą miłość, taką jaką kiedyś zobaczyli na filmie, w objazdowym kinie, które odwiedziło kociewską wieś. Cieszyli się każdym dniem spędzonym ze sobą. Przeszkadzały im tylko te ciągłe uwagi rodziny i sąsiadów, że nie mają dziecka. Kiedy opuszczali Kociewie, a byli już wtedy osiem lat po ślubie, trapiło ich ciągle to, że nie doczekali się jeszcze potomka.
Po przeprowadzce do Parchowa w krótkim czasie postawili na nogi nieco zapuszczone gospodarstwo. Sąsiedzi szybko polubili Bronka i Krysię za ich zawsze pogodne twarze i chęć do pomocy. Ale młodzi byli tacy tylko za dnia – przy ludziach. Umieli nadrabiać miną swoje problemy – potrafili się maskować. Gdy wieczorami zostawali sami, natychmiast wracały myśli i rozmowy o dziecku. Kiedy wiosną 1936 roku na ich stodole pierwszy raz założyła sobie gniazdo para bocianów, potraktowali to jako dobry omen. Nie czując już presji rodziny, zaczęli szukać pomocy u lekarzy w najbliższym im szpitalu w Kartuzach. Tamtejsi lekarze robili im różne badania, ale ciągle zwlekali z postawieniem ostatecznej diagnozy.
Mijał już prawie rok od pierwszej wizyty w Kartuzach, i Bonkowie bali się podobnej sytuacji jaka miała miejsce gdy mieszkali na Kociewiu – nie chcieli znowu przeżywać tych szeptów i spojrzeń sąsiadów. Teraz, gdy ICH bociany znowu przyleciały, postanowili podjąć jeszcze jedną próbę w innym miejscu – tym razem u specjalistów w szpitalu w Gdyni.
Narodziny Basi
(…)
Termin urodzin dziecka był zaplanowany na listopad. Wszyscy trochę się zdziwili, że Bronek po porodzie wrócił bez Krysi i dziecka. Opowiedział sąsiadom, że Krysia i córeczka Basia – bo takie dali jej imię – są bardzo słabe i muszą zostać jeszcze trochę w Gdyni, blisko dobrych lekarzy.
– Dobrze, że ta Józefa Kuszer, która opiekowała się Krysią przed porodem, ma możliwość udostępnienia pokoju na dwa – trzy miesiące, bo tyle będą musiały Krysia z Basią zostać jeszcze w Gdyni.
– Tam mają dobre warunki, a tu zima za pasem, więc będę je odwiedzał od czasu do czasu – mówił Bronek sąsiadom.
Pod koniec marca 1938 roku, tuż przed ostatecznym wyjazdem już z córeczką Basią z Gdyni do Parchowa, Krystyna zaproponowała Józefie, żeby od tego lata przyjeżdżała corocznie do Parchowa z dziećmi na wakacje.
– Józia, o spanie i jedzenie nie będziesz musiała się martwić, a nudno we wsi na pewno wam nie będzie. Tam zawsze jest co robić – mówiła z uśmiechem. – A oprócz tego, ty i dzieci, będziecie mogli sobie jeszcze trochę dorobić, bo każdy gospodarz potrzebuje latem jakiejś pomocy – powiedziała na pożegnanie.
– A pieniądze są wam przecież potrzebne.
– Krysiu – odpowiedziała jej wówczas Józefa. – To nie jest całkiem dobry pomysł, bo widzisz jaką ja mam pracę. Ale dobrze, może w te wakacje chociaż na trochę przyjadę z Alą i Tadziem. A co będzie dalej, to zobaczymy.
Felcia znad księżycowego stawu
Niedaleko gospodarstwa Bonków położone było obejście zasiedziałej tu od wielu pokoleń rodziny Skierków. Aktualnie gospodarzył tam czterdziesto czteroletni Ludwik Skierka, którego żoną była o pięć lat młodsza Aniela. Pochodziła z Nakli, wsi leżącej niedaleko od Parchowa. Ludwik i Aniela byli małżeństwem od dwudziestu lat i mieli dwójkę dzieci – pełnoletniego syna i ośmioletnią córkę Felicję. Była ona oczkiem w głowie Ludwika, który zawsze mówił, że znajdzie dla niej na męża księcia.
Ludwik był silnym, postawnym, zawsze opalonym mężczyzną, ale jego dusza i serce zupełnie nie pasowały do tej postury. Po matce odziedziczył naturę romantyczną. Kiedy tylko nie musiał iść w pole, albo robić coś ciężkiego w obejściu, wyruszał w myślach – jak to sam mówił – daleko w świat. Opowiadał o tych swoich podróżach Felci i lubił patrzeć jak ta jego mała śliczna blondyneczka, przymyka oczy żeby wyobrazić sobie co tata opowiada. Rozumieli się bez słów i widać było, że Felcia odziedziczyła po ojcu tę dziwną romantyczność i melancholię. Ona też wyruszała już w swoje podróże w myślach, a szczególnym miejscem gdzie oddawała się temu zajęciu był leżący za pobliską górką, nieopodal ich zabudowań, staw. Duży wpływ miał na to ojciec, który kiedy tylko mógł, wiosną i latem, brał małą Felcię nad staw i tam opowiadał jej te swoje dziwne historie. Każda okoliczność i pora żeby pójść nad staw były dla niej dobre. Drugą jej pasją było przyglądanie się księżycowi. Najbardziej lubiła pełnię księżyca, bo wtedy widziała dwa wielkie księżyce: jeden na niebie, drugi kąpiący się w stawie. Mogła o stawie i księżycu, a właściwie o dwóch księżycach, mówić bez końca.
Ostatniej mroźnej zimy tak się „nazachwycała” stawem i księżycami, że nabawiła się ciężkiego przeziębienia. Któregoś wieczoru, kiedy dorośli przygotowywali się już do snu, wyrwała się na chwilkę na podwórze, w samej koszuli, popatrzeć na księżyc. Dobrze, że chociaż zdążyła ubrać buty i narzucić na siebie maminą chustę. Tak ją ten księżyc na niebie ciągnął, że doszła aż do górki, z której mogła wreszcie zobaczyć też ten „drugi” księżyc, odbijający się w lodowej tafli na stawie. Zapatrzyła się na te cuda aż zapomniała o bożym świecie. Tak była zachwycona stawem, dwoma księżycami i ich blaskiem, że nie czuła mrozu. Ocknęła się dopiero z tego snu na jawie kiedy usłyszała przeraźliwe wołania rodziców. – Felcia! Felcia!…
A potem były dwa tygodnie ciężkiej choroby, wielkie kłopoty rodziców z jej leczeniem i nieudane Święta Bożego Narodzenia. Ale kiedy tylko wydobrzała, księżyc w lodowym stawie znowu chciała zobaczyć. Taka była Felcia.
Kiedy Krysia Bonke przyjechała z Basią do Parchowa, Felcia pojawiła się u nich pierwsza i bywała tam kiedy tylko mogła. Chodziła do pierwszej klasy, ale póki co nauki nie było jeszcze zbyt dużo. W domu też nie miała jeszcze specjalnych zadań, więc kiedy tylko mama jej pozwoliła biegła do Bonków tak szybko, że tylko pięty śmigały w powietrzu. Pomagała Krysi przy kąpielach Basi, asystowała przy karmieniu i towarzyszyła na spacerach. Uwielbiała Basię, i aż się trzęsła żeby tam przy niej ciągle być. Kiedy Krysia kładła ją golutką na brzuszku, aby mała trochę się pogimnastykowała, lubiła wtedy leciutko ją masować, łaskotać i drapać po pleckach. Mała wydawała z siebie wtedy pocieszne dźwięki, kwiliła, gulgotała, unosiła się na zgiętych łokietkach i przekrzywiając główkę, słodko uśmiechała do matki i Basi. Felci szczególnie podobała się u Basi taka śmieszna, mała czarna plamka, którą miała na łopatce, zmieniająca przy gimnastykowaniu swój kształt. Gdy mała leżała chwilę spokojnie, a to zdarzało się nader rzadko, plamka przybierała kształt niewielkiego serduszka.
Jutka
(…)
Droga znowu prowadziła przez las. Już się całkiem wypogodziło. Burza poszła w kierunku Kartuz. Po kilku chwilach, po obu stronach drogi, przez rzedniejące przydrożne drzewa, zaczęły prześwitywać zielone pola i łąki oraz zabudowania. Zbliżali się do jakiejś wsi. Na mijanym znaku drogowym widniała nazwa: Parchowo. Kierowca bordowego Daimlera-Benza 170V zwolnił na chwilę.
– Juteczko, teraz nie zatrzymujemy się już aż do granicy. Zdążyłaś przeczytać na tabliczce, że do granicy tylko 9 kilometrów? Tam sobie chwilkę rozprostujemy kości. Ale było gorąco. Dobrze, że tak szybko skończyła się ta burza.
Jutka uśmiechnęła się do Jana. Widziała napis i tez cieszyła się, że to już niedaleko. Granica, a potem wieczór i nocleg w Bütow w Niemczech. Niespodziewana burzowa przygoda, trwająca tylko kilkanaście minut, napędziła obojgu sporo strachu. Rozumieli się bez słów.
– Janek spójrz na prawo, na górkę. Pola takie czarne jakby po pożarze. O, tam się jeszcze trochę dymi.
– Aha, może to tutaj gdzieś ten piorun uderzył? Jutka, teraz muszę się pilnować bo tu znowu ostre zakręty.
– Janek! Zatrzymaj się! Tam przy stawie, chyba leży przewrócony wózek!
Janek zwolnił i patrzył w kierunku stawu, do którego się zbliżali. Zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Spojrzał na Jutkę i bez słowa wyskoczył z samochodu. Jutka zrobiła to samo, i już obydwoje biegli w kierunku stawu. Jutka została trochę z tyłu bo przeszkadzały jej buty na obcasach. Janek pierwszy dopadł do wózka leżącego na boku, na czarnym od ognia polu, tuż przy trawach okalających niewielki staw.
– Jutka! Tutaj jest dziecko! Żyje!
Gdy Janek wyciągał ostrożnie, z przewróconego i osmalonego od ognia wózka, becik z dzieckiem, Jutka stała już obok niego.
– Spójrz, ono ma kłopoty z oddychaniem!
Dziecko oddychało z trudem. Jego oddech raz zwalniał, a po chwili przyspieszał.
– Powinniśmy cofnąć się do tej wsi, którą minęliśmy i popytać ludzi – Jutka spoglądała to na dziecko, to na Janka.
– Jutka, tutaj, przez te górki, nie widać żadnych chałup. Musimy jak najszybciej z dzieckiem pojechać do szpitala. Najbliżej mamy do Bütow. To tylko kilkanaście kilometrów.
– No tak, ale przecież nie wiemy czyje to dziecko? Tak nie możemy.
Ruszyli ostrożnie w kierunku samochodu.
– Juteczko to ja jestem lekarzem. Tutaj każda chwila może się liczyć. Popatrz, ono ma też lekko oparzoną buzię i paluszki od rąk.
– Janku, ale jego rodzice mogą być przerażeni jak go nie odnajdą. Tak nie możemy zrobić.
– Jutka! Jedziemy do szpitala do Bütow, bo do Kartuz jest prawie trzy razy dalej! W szpitalu dziecko zbadają i opatrzą, a potem wrócimy tutaj szybko z powrotem. I tak mieliśmy się zatrzymać w Bütow na noc. Jak trzeba będzie to zostaniemy tam na jeszcze jedną noc.
Jutka czuła, że nic już nie wskóra. Janek był lekarzem i do tego pediatrą. Doskonale wiedział co mówi, i co należy w takim przypadku zrobić.
– Dobrze Janku, ale poczekaj jeszcze chwilę. W bagażach, w upominkach dla siostry, mam beciki dla jej córeczki.
– Dobrze, ale przebierz szybko i ruszamy.
Jutka nie miała wprawy w przebieraniu niemowlaków, ale poszło jej to nadzwyczaj sprawnie. Gdy odsłoniła na chwilkę pieluszkę krzyknęła: – Janku, to jest dziewczynka! Spójrz na nią. Jaka ona jest śliczna. Ma ciemne włoski, i chyba będzie miała ciemne oczy!
– Na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że dziewczynka ma około dziesięciu miesięcy. Wygląda na dobrze odżywioną i silną – Janek jednym fachowym spojrzeniem szybko ocenił małą. – Jutka ruszamy, bo ona dalej oddycha z trudnością. Resztę przy małej zrobisz po drodze. W torbie za siedzeniem są butelki z czystą wodą, więc jeszcze trochę przetrzyj jej buzię i rączki. Na granicy tylko ja mówię, a ty udawaj smutną i tul dziecko. To na pewno nie sprawi ci kłopotu, bo mała naprawdę jest w poważnym stanie. Trudno, ja będę kłamał, ale może się uda. Powiem, że mała zakrztusiła się przy karmieniu podczas jazdy i bardzo spieszymy się do szpitala.
Janek zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik.
(…)