Główna » A JAK CIEKAWOSTKI, Grzegorz Lewkowicz, WSZYSTKIE WPISY

In memoriam: Grzegorz Lewkowicz

Autor: admin dnia 1 Grudzień 2022 Brak komentarzy

6 listopada 2021

Zbigniew Radosław Szymański wspomina Grzegorza Lewkowicza.

Czy po hybrydowej wojnie domowej możliwa jest jeszcze jakaś satyra?

To już pięć lat minęło od Jego śmierci. Grzegorz Lewkowicz zmarł 30 października 2016 r., po długiej walce z, jak się okazało, nieuleczalną chorobą. Zmarł, lecz nie odszedł, jak często eufemistycznie mówimy, żegnając bliską osobę, wierząc, że odchodzącego kiedyś dogonimy. Nie odszedł, bo z miasta, w którym spędził większą część dorosłego życia, nigdzie odejść nie zamierzał. Czy można bowiem opuścić miejsce, które uwieczniło się 1 200 limerykami?  Z miasta, które Grzegorz ukochał i znienawidził. Chociaż nie, to niewłaściwe słowo. Grzegorz nienawidzić nie potrafił i to raczej piszący te słowa próbuje przypisać Grzegorzowi swoje fobie. Ulice Gdyni stały się bohaterami zbioru limeryków, których część, znacznie okrojoną, niestety, Grzegorz wydał pt. „Gdymeryki Limerykowicza”. Miasto, jego ulice, otrzymały pomnik wykuty w słowie. Czy doczekał się takiego pomnika w postaci choćby małego zaułka autor?

Grzegorz Lewkowicz urodził się 1 maja 1951 r. w Kętrzynie, o czym tak po latach pisał:

Grzegorz Lewkowicz rodem z Kętrzyna,

już na Mazurach pisać zaczynał.

Choć mieszka dziś nad morzem,

to wciąż skończyć nie może…

– w jego korzeniach tkwi „paplanina”.

Z natury i wykształcenia był przede wszystkim muzykiem i człowiekiem estrady. Lubił występować dla ludzi, zabawiać humorystycznymi piosenkami i wierszami. Już podczas studiów w Olsztyńskiej Wyższej Szkole Rolniczej założył kabaret, w którym śpiewał przy akompaniamencie Ryszarda Rynkowskiego. Założył także Zespół Pieśni i Tańca, który dał początek późniejszemu zespołowi Kortowo. W tym czasie, poznając tajniki sztuki agrarnej, jednocześnie kontynuował naukę w Średniej Szkole Muzycznej w klasie śpiewu.

Od roku 1970 współpracował z zespołem estradowym Po prostu, w którym śpiewał z późniejszą gwiazdą polskich estrad Izabellą Schuetz-Trojanowską, zdobywając na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze jedną z głównych nagród. Współpracował z Estradą Olsztyńską, koncertując w całej Polsce, a także w Norwegii, Szwecji i w Monachium, podczas Oktoberfest. W 1972 r. rozpoczął współpracę z Teatrem Muzycznym w Gdyni, łącząc pracę zawodową ze studiami w Wyższej Szkole Muzycznej w Gdańsku, którą ukończył z tytułem magistra sztuki wokalnej.

Zawsze jednak ciągnęło Grzegorza do występów estradowych. Potrzebował częstego kontaktu z odbiorcą, chciał nieść radość widzom i słuchaczom jak najczęściej. Wrócił więc na estradę, występując z zespołem Flotylla, by wreszcie założyć własną Kapelę Gdańską, z którą występował ponad 20 lat (zdjęcie z 2011 roku).

Grzegorza poznałem i znałem, głównie jako autora satyrycznych wierszyków. Jako muzyk miał świetne wyczucie rytmu i swobodnie poruszał się we wszystkich gatunkach literatury wierszowanej w których ważna jest kunsztowna forma oparta na odpowiednim rozmieszczeniu stóp rytmicznych oraz rymów. Pisał fraszki, limeryki, moskaliki często triumfując w satyrycznych agonach, przez co w uznaniu Jego wyższości i klasy, koledzy satyrycy obdarzyli Go przydomkiem Lew Limerykowicz. Limeryk, to forma szczególnie Jemu bliska, i gdyby tylko ktoś zdołał policzyć, to Grzegorz z pewnością dzierży rekord świata w ilości napisanych tych lirycznych, żartobliwych drobiazgów, do tworzenia których tak zachęcał:

Panowie i Panie! – Piszcie limeryki!

Ulice, dzielnice, nieco polityki…

Niech każdy rymuje co się tylko da,

a trzeba rymować aa bb a!

Pointą wersu piątego, rym daj do pierwszego.

Pamiętaj też koniecznie w rytmie wiersza, aby

skrócić wers trzeci, czwarty o dwie, trzy sylaby.

Groteska i absurd niechaj w nich króluje,

a każdy piszący, słowem rozkoszuje.

Myślę, że Noblistka Wisława już się do tych surowych zasad gatunku dała Grzegorzowi przekonać.

Czy w kraju ogarniętym hybrydową wojną domową możliwa jest jakaś satyra? Gdy włączam kanał TVP Rozrywka odnoszę wrażenie, że dysponenci tej broni, jaką jest dostęp do milionów odbiorców, wytaczają najcięższe armaty. Nie ma właściwie dnia, by nie próbowali mnie rozerwać widokiem umięśnionych mięśniem piwnym przygłupów, którzy, wdziewając księżowskie ornaty, radośnie hasają po estradach. No, ale skoro tyle w tej wojnie wystarcza, by powalić przeciwnika rechotem, to dlaczego takiej broni nie akceptować?

Czy Grzegorz odnalazłby się w tych godnych pożałowania hybrydowych starciach? Wątpię. Zainfekowany limerykowym wirusem rozsiewałby pure nonsensowne  zarazki, dziwiąc się, że nie zdołał wywołać ozdrowieńczej pandemii. On, który z poszukiwaniu tematów do swoich limeryków zawędrował nawet do ojczyzny tego gatunku, miasta irlandzkiego Limerick, gdzie w 2012 r. podczas Dni Kultury Polskiej zdobył I miejsce w międzynarodowym konkursie „Napisz swój własny limeryk”. Jury tak uzasadniało wybór: „Twórczość pana Grzegorza Lewkowicza poraża różnorodnością tematyki, którą w subtelnej formie limeryków przedstawia. Jego wiesze są kunsztowne w formie, złożone w bukiety pięknej polszczyzny, które ukazują nam zapis chwil codziennych z zaskakującymi puentami. Grzegorz Lewkowicz to twórca koncepcyjny, który operowanie słowem i metaforami opanował do perfekcji. Co nie jest nagminne w przypadku uprawiania limeryków, autor podnosi poprzeczkę czytelnikom, aby sięgali do skarbnicy mitologii antycznej, wysokiej poezji i literatury, jak również opracowań historycznych i leksykonów geografii”.

Międzynarodowe uznanie uskrzydliło Grzegorza tak, że z Limerick wyruszył do naszego polskiego odpowiednika irlandzkiej stolicy dowcipu – rodzinnego miasta Koziołka Matołka Pacanowa:

Oj będzie działo się w Pacanowie,

Sejm tam szkolenie urządza – bowiem

Cap – (Koziołek Matołek)

ma bajeczek tobołek.

Z nich się poduczą bajać posłowie.

Tu się pomylił. Oni to mają we krwi i Koziołek z naczelnym bajarzem powracającym z Brukseli nie może się równać.

Wędrując tak polskimi bezdrożami Grzegorz wstępował do tych miejscowości, których nazwy wzbudzają uśmiech turysty. Tak powstała olbrzymia księga limeryków (bodajże ponad trzy tysiące): „Z Limerick do Pacanowa”, której wydania niestety Grzegorz już nie doczekał. Zdążył jeszcze w ciągu dwóch ciężkich lat, spędzanych głównie w szpitalu, dzięki wsparciu i zachętom doktora prowadzącego prof. Jana Macieja Zauchy, napisać zbiór fraszek nawiązujących do łacińskich aforyzmów i sentencji: „Sentencjaszki”.

Zbiór ten, dedykowany profesorowi i przy jego wsparciu finansowym wydany, pewnie zdziwił i rozbawił niejednego filologa klasycznego i znawcę antyku.  Profesor, namawiając Grzegorza do pracy nad tym zbiorem, dobrze wiedział, że śmiech to zdrowie, bo jak podaje „Słownik Języka Polskiego” z XIX wieku: „Śmiech – to działanie duszy, rodzące się z przyjemności wrażeń lub szyderczego usposobienia, objawiające się na twarzy przedłużeniem gęby i formowaniem się podłużnego dołku na jagodach, przy czym powietrze prędko uchodzi z płuc”.

Niewiele po Grzegorzu pozostało. Mają swoje limeryki mieszkańcy miast obdarowanych przez Grzegorza dziełkiem: „Limeryki Wędrowne Warmii i Mazur”. Kaszubi mają „Limeryki Kaszubsko-Kociewskie”. Wspólnie z kolegą plastykiem i satyrykiem Lesławem Kuczerskim wydali dwa spore albumy, bibliofilsko doskonale opracowane: „Wokół polityki” i „Wokół sportu”.  Czy ktoś się odważy wydać największe z dzieł Grzegorza „Z Limerick do Pacanowa”? Raczej wątpię. Grzegorz swoim dobrotliwym, nieraz lekko uszczypliwym poczuciem humoru na dzisiejsze czasy jest zbyt delikatny. Teraz, w wojnie hybrydowo-domowej potrzeba amunicji ostrej. No i wróg jest jasno określony przez brukselskie salony, a Grzegorz sam sobie lubił wybierać tematy i bohaterów swoich satyr.

30 października 2016 r. opuścił nas wielki Gdynianin. Nie, nie opuścił, bo ilekroć wracam do domu, nieco wcześniej nadużywszy, czuję Jego opiekę. Prowadzi mnie ulicami miasta przypominając jednocześnie, że:

Zlikwidowano „żłobek” w Redłowie,

w którym pijaczkom wracało zdrowie.

Izby te urzędnicy,

zamykać chcą w stolicy…

– ale nie godzą się z tym posłowie.

Cmentarz Witomiński. Ścianka z urnami zmarłych, gdzie ma swoje miejsce także urna z prochami Lwa Limerykowicza. Zapalam znicz i pytam się: „Grzegorzu, czy nie uważasz, że to my, mieszkańcy „miasta z marzeń” opuściliśmy Ciebie? I czy obserwując ten nasz, wcale nie satyryczny, polski agon, myślisz (pytanie na miarę Adorno), że po tej hybrydowej wojnie domowej możliwa będzie jeszcze jakaś satyra?”.

Tekst i fot. Zbigniew Szymański

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.