Główna » Proza, WSZYSTKIE WPISY

HENRYK LISZKIEWICZ “TEKSTY”- WYRÓŻNIENIE W TURNIEJU LITERACKIM W KATEGORII TEKSTY PROZATORSKIE W RAMACH XXII OGÓLNOPOLSKIEGO TURNIEJU SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ” 2019

Autor: admin dnia 7 Kwiecień 2020 Brak komentarzy

HENRYK LISZKIEWICZ

XXII OGÓLNOPOLSKI TURNIEJ SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ” 2019

TURNIEJ LITERACKI

TEKSTY PROZATORSKIE

WYRÓŻNIENIE

Z cyklu „Lektury szkolne”

„Pochwala głuchoty” Erazma z Rotterdamu

A zatem, mój prawdy spragniony czytelniku, zapewniam cię, że lepiej być przygłuchym albo i nawet całkiem głuchym. Wszelako zalety głuchoty są aż nader liczne. Pozwól, że przypomnę ci siedem głównych.

Po pierwsze: głuchemu nie grozi w żadnym wypadku, że jakikolwiek zbrodniarz ogłuszy go przy rabunku. Sam powiedz, po co bowiem głuchego jeszcze ogłuszać. Po drugie: głuchy zawsze może powiedzieć, że niedosłyszy. Zwłaszcza wtedy, gdy odwiedzą go krewni z prośbą o pożyczkę. Po trzecie: głuchy w razie czego nie musi w sobie zagłuszać sumienia. Przecież ono i tak jest już głuche. Po czwarte: głuchota znamionuje tylko ludzi nadzwyczaj zdolnych. Zwłaszcza w muzyce. Wszak przypadek głuchego jak pień Beethovena o czymś świadczy. Po piąte: głuchota wyostrza w sposób naturalny inne, dotychczas przytłumiane zdolności. Choćby zdolność do latania. Najlepiej wszak świadczą o tym głuszce. Po szóste: jak ci już znudzi głuchota, zawsze możesz iść do wojskowego uszologa, a ten cię w minutę niezawodnie uleczy. Ale to naprawdę się nie opłaca. Bo — to już po siódme — głuchym w całej Europie przyznają renty. A także wszelakie możliwe zniżki.

A zatem, jeśliś głuchy, raduj się. A jeśli jeszcze cokolwiek słyszysz, jak najprędzej to zmień. Nie wiesz jak? Już mówię. Przyłącz się do stada wron. Pochodź z nimi, pokracz, posiedź na drzewie. Tydzień takiego życia najzupełniej wystarczy. Bo — jak mówi przysłowie – gdy wejdziesz między wrony, ogłuchniesz jak i one. Powodzenia.

Godło „ Belfer ‘

Z cyklu „Lektury szkolne”

„Wesele”

Ostatniej soboty Mikołajczykowie wydawali swoją Jadwisię za jakiegoś panoczka z miasta. Oj, co się u nas działo… Weselisko było, że hej. Ale po kolei.

Najpierw był ślub w kościele. Niedociągnięć nijakich nie było, no chyba tylko raz, gdy pan młody dopiero przy ołtarzu zorientował się, że wymienia obrączki z wójtem Mruczałą. Ale nie dziwota, bo u nas we wsi to wszyscy tera jednacy. I chłopy, i baby. Wszyscy z brodami i w portkach. No, ale tera taka moda. Równouprawnienie czy jakoś tak.

Potem jednak poszło jak z płatka. Prosto z kościoła pojechali my do chałupy Mikołajczyków, co to wydawali swoją Jadwinię za owego poetę Rydla. U samego proga każdy dostał na powitanie po bochenku chleba i kilo soli, co też zara musiał zeżreć na oczach wszyćkich, bo inaczej byśmy go do chałupy nie puścili. Taki ci to u nas starodawny obyczaj.

Niektóre z miastowych to się nawet trochę krzywiły, ale jakoś im to przeszło. W ogóle gości było co niemiara. Bo Mikołajczykowie całą wieś sprosili. Był więc i ksiądz dobrodziej, był wójt, byli młynarz, kowal i organista. A także i co pomniejsi gospodarze. Był nawet i stary Rębała, co to od dwóch lat ku zgorszeniu całej wsi żyje na wiarę ze swoją krasulą.

Zaczęło się od poczęstunku, a zara potem były tańce. Przygrywała na orkiestra jazzowa, bo to tera taka moda. W ogóle to ta orkiestra nie tylko była jazzowa, ale i murzyńska. Za Murzynów wystąpili bracia Sapałowie, co to na tę okazję caluścy w węglu się upaprali. Tańcowalim więc aż do upadłego. Jak nie mazura, to obertasa, jak nie obertasa, to krzesanego. Aż iskry z podłogi leciały. A ile przy tym było w nas siły. Szczególnie w babach. Mnie na przykład jak jedna zakręciła, to zatrzymałem się dopiero na przeciwległej ścianie. Oj, bo mają też te nasze dziołchy krzepę, mają. Nie co to te miastowe. W ogóle te miastowe to wszyćkie jakieś takie chude i jakby nie do życia. Bo jak dla przykładu stary Gębała jednego z nich dla żartu sztachetą po łbie walnął, to tamtego zara trzeba było „erką’ do szpitala wieźć. Pewnikiem, psia jucha, na jakiegoś chorowitego musiało trafić czy co.

Tuż przed północą wedle zwyczaju przystąpili my do przyśpiewek i oczepin, A zara potem młodzi chycili za swoje baby i pognali w pobliskie stodoły, stogi albo i zwykłe krzaki. Starsi zaś statecznie jęli smakować w gorzałce. Pili my tak przez calutką noc. Dopiero jakoś tak nad ranem pomiarkowalim się, że pora na najważniejszą część weseliska. Chycilim więc za sztachety, kłonice i co kto tam jeszcze miał pod ręką. I zaczelim, jak każe nasza chłopska tradycja, grzmocić się bez opamiętania. Lalim głównie miastowych, ale —prawdę powiedziawszy— siebie też nie oszczędzalim. Opanowali się my dopiero gdzieś tak w południe i to dlatego, że niektórym o jedzeniu się przypomniało.

Oj, mówię wam, weselisko było aż się patrzy. Daj Boże wkrótce drugie takie.

Z cyklu „Lektury szkolne”

„W pustyni i puszczy”

Więc to było tak. W tęsknocie za Nel rzuciło mnie aż w samo serce Czarnej Afryki. A na Czarnym Lądzie jak to na czarnym lądzie. Wszystko czarne. Czarna kawa, czarny humor, czarny rynek i czarne charaktery. Nawet Murzyni są tu czarni.

Na ulicach co krok wróżbici i czarnowidze. Wszędzie pełno też reklam. Najczęściej reklamowane są tu oczywiście czarne porzeczki i wczasy nad Morzem Czarnym. W kinach króluje „Pożegnanie z Afryką”, w telewizji zaś nasz serial “Czarne chmury”. Zajrzałem też do barów i restauracji. Wszędzie jednak serwują to samo: czarny kawior i czarną polewkę. A na dodatek małą czarną do popicia. Ceny są tu jednak słone. Główni mieszkańcy tych ziem Zulusi i Czingalezi- wolą więc przed obiadem polować na siebie nawzajem. Choć to raczej dziwne, bo oba te plemiona raczej się nie lubią. Na szczęście jednych i drugich bardzo lubią tutejsze lwy. Szczególnie tych najtłustszych.

Poza Zulusami i Czingalezami pełno tu też przedstawicieli koczowniczego ludu Koczkodanów. Zajmują się oni, jak wskazuje ich nazwa, głownie koczowaniem. Koczują zaś gdzie się tylko da, głównie jednak na chodnikach i dworcach. W dzień zazwyczaj śpią, pracują zaś w nocy. I oczywiście tylko na czarno.

Mój cel podróży wymagał jednak, abym ruszył dalej. Hen, w głąb tego dzikiego i czarnego jak nieboskie stworzenie lądu. Zaraz za rogatkami miasta zaczynał się busz ( rodzinne strony pewnego amerykańskiego prezydenta ). Dotarłem tam nocą z czwartku na środę o osiemnastej osiemdziesiąt. Czy też jakoś tak. I zaraz natknąłem się na dziesiątki dzikich, krwiożerczych i krwiopijczych plemion. Musiałem więc między innymi przedzierać się przez terytoria straszliwych Pigmejów, nie mniej okrutnych łowców głów i — ci byli najgorsi — łowców autografów. Wreszcie jednak po trzech dniach i jednej nocy, odżywiając się tylko bananami i tam-tamami, wjechałem na odkryte sawanny pełne różnorakiego zwierza. Od razu też otoczyły mnie całe stada zezowatych żyraf i pijanych hipopotamów. W dalszej drodze natknąłem się tez na gromady żebrzących zebr i roje śmiertelnych much tse-tse z butelkami „żytniej” za pazuchą.

Wreszcie stanąłem u celu podróży: u stóp góry Kilimandżaro. Niestety wiadomość jakoby Nel żyła tutaj na kocią łapę z pewnym orangutanem była zwykła plotką. Domniemana Nel okazała się bowiem tylko bliźniaczo podobnym do niej hipopotamem. Trudno, będę swojej ukochanej szukał dalej. Już jutro ruszam w bezkres tutejszych pustyń. Następna relacja już wkrótce.

Wasz Staś

Digg this!Dodaj do del.icio.us!Stumble this!Dodaj do Techorati!Share on Facebook!Seed Newsvine!Reddit!Dodaj do Yahoo!

Komentowanie wyłączone.