DAMIAN KIEREK WYRÓŻNIENIE w Turnieju Satyry „O Złotą Szpilę” Przemyśl 2010
SKOWYT
U nas na Wolicy było tak. Zeszłego roku późnym latem i na jesień cały czas coś jęczało i wyło. Nikt nie wiedział co. Zaczęło się w sierpniu, gdzieś na Matki Boskiej Zielnej. Na początku tylko piszczało. Ludziska, jak szli z pielgrzymką odpustową na Starawieś, to po miedzach słyszeli wyraźne piski i jęki. A potem było już tylko gorzej. Nie pomagało wypalanie traw na łąkach i ścierniskach. Wyło prawie wszędzie: na Pustkach i Hektarach, na Ficiowskim, w Maliniku, Koźlińcu, Porębach. Nawet na Bukowskich Górach coś stale zawodziło, raz głośniej, raz ciszej. Wszędzie, tylko nie na Wysokim i Maternówce, bo tam rośnie las, a lasu wycie się nie trzymało.
We wrześniu, z początkiem roku szkolnego zaczął się koszmar. Starsze dzieci co prawda chodziły do szkoły same, ale młodsze rodzice podwozili czym kto miał pod ręką: zarówno wypucowanymi audicami, wyciąganymi z garażu w niedziele i na inne specjalne okazje, jak i starymi golfami – kultowym wozem ojczystych wiosek, a także traktorem, a nawet – bipkami czyli pojazdami własnej konstrukcji na bazie silnika z wueski czy innego wysłużonego ciągnika. Nota bene nagromadzenie dziwnych pojazdów pod szkołą po paru dniach przyciągnęło redaktorów lokalnej telewizji. Zapowiedzieli się też reporterzy z magazynu motoryzacyjnego pewnego kanału, nadającego w zakodowanym paśmie. Ale że na wiosce wyło coraz głośniej, toteż ludziska w ogóle przestali dzieci przywozić do szkoły. W taki sposób Wolica straciła unikalną szansę na swoje pięć minut w globalnych mediach. Trudno ha!
Chłopy, stali bywalcy paśnika, komentowali to całe zamieszanie z wrodzonym sobie spokojem. Paśnik – oaza lokalnego życia towarzyskiego, żywych dyskusji, zwierzeń, a czasem i wiejskich dramatów (jak wtedy, gdy Wojtek Lubliniak o mały włos gumofilcem nie zabił Gienka Galanto) – znajduje się za krzakami, w pobliżu sklepu sołtysa, ale już ponad przepisowe 50 metrów, żeby nikt się nie czepiał. Żywej dyskusji przy piwie nie przeszkadzało ani ciche wycie, ani dymy znad łąk.
– Chłopy, jo wom godom, że te jęki, to ostatnie ostrzeżenie. Ksiądz mówił, że idzie skaranie za złe uczynki i obrazę Pana Boga. I za to całe pedalstwo – powiedział Kazik Rachwał. Mało kto jednak brał go poważnie, bo wszyscy wiedzieli, że to wynik prania mózgu, jakie zafundowała mu ślubna, z uwagi na szczególną pobożność zwana Matką Boską Mięsożerną. Mimo to poparł go Edek Niekonieczny, który wyczytał w gazecie, że według kalendarza Majów za rok przyjdzie koniec świata.
– A jo myśle, że to wyje ropa pod ziemią, bo zaczopowali odwierty. Niepotrzebnie zamkli kopalnię, trza jeszcze było wydobywać – dorzucił swoje pięć groszy Michał Nafciarz – emeryt już po siedemdziesiątce.
– Jako ropa?! Rope to ty mosz ale w uszach! Za dużo ropy, za mało oleum w łepetynie. Idź się lepiej wyśpij – odpowiedział Wacek Zagłoba, nazywany tak tyleż z powodu zainteresowania „Trylogią”, co ulubionym gatunkiem piwa. – Co nie pamiętosz? Będzie już z dziesięć lot, jak kopalnia zamknięta! – dodał przytomnie. Fakt, Wacek był ostoją rozsądku i autorytetem w życiu towarzyskim paśnika.
– No właśnie. Ale jakiś taki dziwny ten, ten… skowyt – zastanowił się Kulawy Jędrek.
– Z jakich kopyt? Co ty godosz? – zaśmiał się Tola – żelazny rencista z powodu bąbla na mózgu.
– Nie z kopyt, tylko: skowyt – cierpliwie kontynuował Jędrek, którego przed laty potrącił pekaes i odtąd miał dużo czasu, żeby się naczytać rozmaitych bitników i ginsbergów.
– Znaczy skowyt, nie skowyt, ale jęczy i wyje. I nie wiadomo co. Ciekawe – powiedział Wacek Zagloba. – Telewizornia u nas była, kamerowali i dalej nic. W gazecie też o tym pisali. Czytaliście?
– Szkoda czasu na czytanie, lepiej sie napić – podsumował dyskusję Tola. Nikt nie zaoponował.
Fakt, że w połowie września wycie miało swoją kulminację. Na szczęście wkrótce potem stopniowo zaczęło się wyciszać i do października całkiem zanikło. Wioska odetchnęła z ulgą. I kiedy już wszyscy powoli zapominali o sprawie, uczennica naszej szkoły Natalka Owoc została laureatką powiatowego konkursu literackiego na najlepsze wypracowanie ekologiczne. Musiało to być jakoś po św. Franciszku. Nagrodzoną pracę wydrukowano w gazetce szkolnej i każdy mógł przeczytać, co napisała nasza mała Diana Fossey. „Wypalanie traw to zwyczaj rodem z średniowiecza. Malownicze łąki, pola i miedze są domem mrówek, motyli, trzmieli, ślimaków i pleśni. W płonących trawach słychać ciągłe jęki i krzyki rozpaczy tych ginących istot.” I tak prawda wyszła na jaw.
Kobiety (również te nieletnie) potrafią nieźle zamies