TEKSTY MACIEJA GARDZIEJEWSKIEGO- I NAGRODA W TURNIEJU LITERACKIM W RAMACH XXVI OGÓLNOPOLSKIEGO TURNIEJU SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ” 2023
XXVI OGÓLNOPOLSKI TURNIEJ SATYRY „ O ZŁOTĄ SZPILĘ” 2023
TURNIEJ LITERACKI
TEKSTY PROZATORSKIE
I NAGRODA
MACIEJ GARDZIEJEWSKI
Pieprzyk
– Halo, dzień dobry, panie Cukierwolt.
– Dzień dobry, Panie Cynamon, co pan taki przestraszony, dostał pan list, że krewni chcą pana odwiedzić?
– Aj, panie Cukierwolt, panie Cukierwolt, jacy krewni? Żadni krewni. Co mnie się przyśniło, to się panu nawet nie śniło.
– Cóż takiego się panu przyśniło, panie Cynamon? Że marynarki wyszły z mody, a noszenie fraków stało się karalne?
– Panie Cukierwolt, niech pan tak nawet nie żartuje. Mnie się przyśnił stary Figelbaum, on stał, jak ja teraz, w mojej pracowni, patrzył mi w oczy i mówił: Ja wiem, zbereźniku jeden, że całe życie marzyłeś, by szyć dla kobiet: suknie, żakiety, gorsety, tak, nicponiu, marzyłeś by je mierzyć, dotykać i oglądać w samej bieliźnie, ale zapamiętaj sobie, że moja Sara, żeby miała chodzić goła bez ubrania, nigdy nie przyjdzie do ciebie się szyć. A ja mu powiedziałem: Baruch, ty mnie źle widzisz, ja jestem krawiec męski, mnie płeć pociągająca bardzo rozprasza, ja bym nie mógł szyć nawet damskich rękawiczek, a co dopiero gorsety. A on się zaczął śmiać i mówi: Ty i ten twój Cukierwolt, ja was znam, wy macie jedno w głowie. Obaj to samo. A ja mówię: Baruch, pan Cukierwolt jest poważny kupiec i jak każdy przyzwoity człowiek, on myśli tylko o swoich dochodach. Taki sen, panie Cukierwolt, taki sen!
– Panie Cynamon, pan wiesz, co to jest sen? To jest nocne życie bez naszej zgody. W śnie nawet taki bogacz, jak stary Figelbaum może chodzić po linie na jarmarku.
– Panie Cukierwolt, ja nie mogłem tego słuchać i wybiegłem z pracowni. Do kuchni. Ale tam nie było kuchni. Tam był pokój z łóżkiem i z panią Figelbaum. Ona leżała na tym łóżku, taka młoda i piękna, i ona w nic nie była ubrana.
– Pan to masz szczęście, panie Cynamon!
– Czekaj pan, i ona miała taki duży, brązowy pieprzyk. Panie Cukierwolt! W takim miejscu, w takim miejscu… W kształcie kociego łebka, bokiem do lustra. Cudo! Ja nie mogłem oczu oderwać. Co ja mówię, nie mogłem? Ja nie chciałem oczu oderwać.
– Raczej króliczego.
– To był kot, panie Cukierwolt, dobrze pamiętam.
– Królik, panie Cynamon, kot nie ma takich długich uszów.
– To nie są uszy, to są łapki. Kot, jak żywy.
– Zależy, z której strony patrzeć. Jeśli stoisz pan przy stopach i patrzysz w stronę głowy – królik.
– Ale ja stałem przy głowie i patrzyłem w stronę stóp. A potem podszedłem z boku.
– A z boku, to jest korkodylek. Z tych króliczych uszów robi się paszcza.
– Jaka paszcza? Co pan mówisz, panie Cukierwolt? Z boku to jest, bo ja wiem, karp, z trochę dłuższym ogonem, ale karp, jak żywy, niech tu skonam!
– To może z prawego boku, bo z lewego to jest korkodylek.
– Pan wiesz, że gdy tak sobie, teraz niechętnie, przypominam, to z prawego, faktycznie może być korkodylek.
– Korkodylek, korkodylek, panie Cynamon.
– To ona panu też się śniła?
– Tak. Wyobraź pan sobie, że ja też miewam sny.
– I też nieubrane?
– Nie widzę powodu, dlaczego pani Figelbaum panu może się śnić nago, a mnie w ubraniu? Spokojnej nocy, panie Cynamon.
– Dobranoc, panie Cukierwolt.
Ostry dyżur
– Halo, dzień dobry, panie Cynamon.
– Grzeczność nie pozwala mi nie odpowiedzieć, dzień dobry, panie Cukierwolt, ale czy to jest na pewno, dla wszystkich, dzień? Czy on jest dobry, dla każdego?
– Chyba mamy inne zdanie na temat grzeczności. Co pana tak przygnębiło?
– Liście spadające z drzew. Smutek przemijania. Koniec wędrówki…
– Rozumiem, jesienna melancholia, znam z autopsji. Pójdziemy „Pod Złotego Żubra” a melancholię zostawimy w szatni.
– Żeby „Pod Złotym Żubrem” człowiekowi ubywało lat, to ja bym się tam zameldował i nigdy nie zalegał z czynszem. Panie Cukierwolt, pan myśli czasem o jesieni? Tak przyrodniczo i tak po ludzku? Że wszystko umiera, więdnie, przemija…
– Umiera, więdnie, przemija… To się leczy, znam lekarstwo.
– Na przemijanie?
– Żebyś pan wiedział.
– Zażył pan, kiedy? Pomaga?
– Jak ręką odjął. Zażywam w każdą sobotę. Szampan, na rozgrzanie chorego organizmu. Muzyka, działania osłonowe. I stawiający na nogi, antybiotyk. Kobiety!
– Ja o życiu, a pan o rozpuście.
– To ja mówię o życiu, panie Cynamon! I wiem, co mówię, możesz mi pan wierzyć na słowo.
– A jak się człowiekowi nic nie chce? Jest listopad, drzewa nie mają liści, pada i starość odbiera apetyt na życie.
– Panie Cynamon, apetyt to człowiek ma póki żyje. Bo życie to jest apetyt! Tylko nie zawsze ma okazję go zaspokoić. Ten człowiek, ten apetyt. Mnie, na przykład, choroba dopada już w czwartek. Piątek, jako tako przeżywam bez lekarstwa. Ale w sobotę, od rana, mam wszystkie objawy pacjenta gotowego na kurację. I każę się wieźć do szpitala „Pod Złotym Żubrem”. Sala operacyjna jeszcze świeci pustkami…
– Pan mnie chce rozśmieszyć?
– Nie, panie Cynamon, wyleczyć. Słuchaj pan, sala operacyjna jeszcze świeci pustkami, personel medyczny przykrywa stoły czystymi obrusami, sztućce, talerze, kieliszki, czyli lśniące, zdezynfekowane narzędzia czekają na użycie, a anestezjolog w randze maitre d’hotel sprawdza temperaturę szampana i win. Czujesz pan powagę sytuacji?
– Ja jestem pacjent, którego trzeba by zanieść do tego, jak pan mówi, szpitala.
– Czekaj pan, po kolei. To jest szpital, do którego przychodzi się na własnych nogach. A gdy pacjent jest już w pełni sił, się go wyprasza lub wynosi, nad ranem. Sam, rzadko ma ochotę (i zdrowie!) wyjść. Chyba, że lekarz zaleci rekonwalescencję, w chambre separee, w towarzystwie wykwalifikowanej pielęgniarki. O, to zmienia postać rzeczy. To jest kosztowna kuracja, ale jak stawia na nogi, panie Cynamon, jak stawia, aż strach wyzdrowieć.
– Pan to wszystko przeżył?
– Broń Boże! Nie wszystko, ja jestem bardzo trudny pacjent. Z tych nieuleczalnych.
– Panie Cukierwolt, a czy w tym pańskim „szpitalu” jest oddział geriatryczny, dla takich pacjentów jak ja, starych i z chorą duszą?
– Okropna nazwa! Geriatryczny… Kojarzy mi się z trzeźwością, szlafmycą, termoforem, nie, panie Cynamon, proponuję na początek medycynę bezinwazyjną; vis a vis „Złotego Żubra” jest mała przychodnia zdrowia, „U Grubego Joska”, spróbujmy zdiagnozować pański stan, co? Tam się nie wyleczymy, bądź pan spokojny, to taka pomoc doraźna, środek znieczulająco – pobudzający, temblak, by doczłapać do prawdziwego, czynnego całą dobę szpitala.
– A co, jak się bardziej pogrążę? Ja nie zapadam tak często jak pan, nie mam wprawy.
– Ostry dyżur! Szpital „Pod Złotym Żubrem”.
– Sam nie wiem. Co by pan zrobił na moim miejscu? Ale jako Cynamon, nie, jako Cukierwolt?
– Jako Cynamon, dałbym się namówić, panie Cynamon. A jako Cukierwolt, przyjadę jutro po pana karetką pogotowia. Na sygnale!
– Prawdziwą?
– Tak prawdziwą, jak pańska choroba. Do widzenia, do jutra.
– Nie jestem przekonany, panie Cukierwolt, ale do widzenia, do jutra.
Pelargonia
– Halo, dzień dobry, panie Cynamon.
– Dzień dobry, panie Cukierwolt! Dawno pan nie dzwonił, martwiłem się.
– Interesy, panie Cynamon, interesy. Musiałem na tydzień wyjechać.
– To długo. Kto panu podlewał kwiaty?
– Jakie kwiaty?
– Nie ma pan kwiatów w mieszkaniu?
– Nie mam.
– Nic panu nie rośnie, nie pachnie, nie kwitnie?
– Owszem. Gotówka na koncie. Duża ilość, pachnie całkiem przyjemnie. A jak ona pachnie, to ja kwitnę.
– Pan potrafi dbać o swój ogród.
– Nie szczędzę wysiłków. A pan coś podlewa?
– Pelargonię.
– Jedną?
– Jedną, w doniczce.
– Co to daje?
– Daje jak rośnie, ale ta moja, ostatnio, coś markotna.
– Po czym pan poznajesz, że nie ma humoru?
– Nie je, nie pije, milczy.
– Jak jadła i piła była bardziej rozmowna?
– Słuchała mnie. Czerwieniła się. Żywa istota.
– Uschnie, to kupisz pan drugą.
– Przyzwyczaiłem się, jesteśmy razem od zeszłego lata. Jak się budzę ona stoi w oknie, czeka na śniadanie, nigdy pierwszy nie zjadłem.
– Jak to, stoi w oknie?
– No, na parapecie.
– Acha, no tak, stoi na parapecie, bo żeś ją pan tam postawił, jasne. Już myślałem… tak pan mówisz o niej jakby chodziła po mieszkaniu w szlafroku.
– Bliskość, panie Cukierwolt, bliskość. Pan tego nie rozumie. Zimą jest nam zimno, latem gorąco, jesienią tęsknimy za słońcem.
– Panie Cynamon, pan mówi o swoich uczuciach. Pelargonia nie tęskni. Za niczym. A marzła zimą, bo oszczędzasz pan na ogrzewaniu.
– Oszczędzam i ona to rozumie. Nie jesteśmy zamożni.
– Skąd pan wie, że ona to rozumie? Co, ma dreszcze, katar, liście jej marzną?
– Pociesza mnie, gdy ja mam dreszcze i katar.
– Jak?
– Pachnie. Czeka cierpliwie aż wyzdrowieję, rzuca mi płatki do nóg.
– Panie Cynamon, czy pan się zakochał w pelargonii? Przecież pan mówi o niej jak o kobiecie.
– Bo to jest ona, jak mam mówić?
– Ona, roślina! Do życia potrzeba jej trochę wody i słońca. Tkwi w ziemi, nie ma nóg, serca, żołądka. Roślina!
– Pan myśli, że bardziej się kocha to, co ma żołądek, niż to, co nie ma żołądka?
– Panie Cynamon, ja wiem, co pan chcesz mi powiedzieć. Że można kochać psa, znam amatorów. Że można kochać porę roku, też gustuję. Jak widzę, można kochać pelargonię. Ale pan o niej mówi jak o żywym człowieku płci kobiecej! Że stoi w oknie, że jest smutna.
– Bo ja ją znam, jest smutna. Kiedyś, pewnie się pan uśmieje, mówiłem do mojego manekina krawieckiego; stał dyskretnie w kącie, zawsze elegancko ubrany, nie miał humorów. I co by nie powiedzieć, domownik. Ktoś bliski. Człowiek ma taką potrzebę, powiedzieć komuś rano „dzień dobry, jak spałeś”, pan nie ma?
– Masz pan rację, mnie też się zdarza mówić. Do odyńca.
– Co proszę?
– Do odyńca. Mam łeb dzika na ścianie.
– Skąd on się tam wziął?
– Trofeum. Upolowałem, dawno temu, zapłaciłem za preparację i powiesiłem. Piękny okaz, z szablami, szczecina mu posiwiała od kurza, ale ciągle się uśmiecha ironicznie. Lubię ten pysk.
– Panie Cukierwolt, dlaczego on się uśmiecha?
– Bo odyniec ma taki wyraz oblicza. Łajdacki. Budzę się rano, Lejzor patrzy na mnie z vis a vis, a ja patrzę mu w oczy i mówię: Co? Co ci chodzi po tym dzikim łbie, widzę po uśmieszku, co sobie wyobrażasz? Żałuj, że nie byłeś ze mną wczoraj „Pod Złotym Żubrem”. I opowiadam mu, wszystko, co sobie tylko przypomnę. Słucha bestia i tylko się uśmiecha, najbardziej lubi pikantne kawałki.
– Widzę, że macie podobne charaktery, jak my z pelargonią. Kto, z kim przestaje…
– Przestań pan, jakie my? Ja i dzik to żadne my.
– Przepraszam, panie Cukierwolt, myślałem, że go pan lubi.
– Już dobrze, panie Cynamon, dobrze, owszem lubię. Jak pan myślisz, co dolega pańskiej szanownej połowicy? Może będę mógł pomóc?
– Boję się, że umiera z tęsknoty. A Lejzor ma zawsze dobry humor? Bo pan rzadko bywa w domu i jemu zdrowie służy, a ja prawie nie wychodzę, a moja pelargonia coraz bardziej taka bez życia.
– Daj pan już spokój Lejzorowi, tfu, jakiemu Lejzorowi? To jest zwykły łeb dzika, szklane oczy, w środku trociny, martwa rzecz.
– Sam pan mówił, że się uśmiecha.
– Panie Cynamon, on tak się uśmiecha, jak pańska pelargonia tęskni. Teatr, rozumiesz pan? Teatr. Stajemy rano w oknie i krzyczymy do słońca „Dzień dobry!”.
– Pan mówi też do słońca?
– Tak. To znaczy nie! Podałem przykład, nie ważne. Mówisz pan, że pańska pelargonia umiera z tęsknoty? Rozumiem, że za kimś tego samego gatunku? To bym miał lekarstwo.
– Nie wiem, bo ona milczy.
– Może pan ją zaniedbałeś?
– Przyznaję, ostatnio mało o niej myślałem.
–Trzeba jej to jakoś wynagrodzić.
– Co pan ma na myśli?
– Bo ja wiem, może się nudzi? Ciągle na parapecie, w ciasnej doniczce, można stracić chęć do życia. Postaw pan obok niej Pelargona.
– Pana Pe… lar… gona? Pan wie, że to może być pomysł? Nie pomyślałem o tym, panie Cukierwolt, dziękuję. Wiedziałem, że pan mnie nie opuści w potrzebie. Słyszysz, pan Cukierwolt nas rozumie, już tak nie wzdychaj.
– Panie Cynamon, zmienić doniczkę na większą, dać świeżą ziemię i umyć okna. Więcej słońca, rozumie pan? I nie głodzić, i nie topić, umiar. I Pelargon, jakby panu zależało na szczęściu rodzinnym. Ukłony dla panny pelargonii.
– Dziękuję. Pozdrowienia dla Lejzora. Niech go pan odkurzy.
– Po co? Przecież to świnia. Pokojowa, ale jednak świnia, niech zarasta brudem.
– Przestanie się uśmiechać, będzie panu smutno.
– No tak, faktycznie, może przestać. Masz pan rację, odkurzę. Do widzenia, panie Cynamon.
– Do widzenia, panie Cukierwolt.