KAZIMIERZ SŁOMIŃSKI “Z FRASZKĄ NA CO DZIEŃ”
JAK CZYTAM „Z FRASZKĄ NA CO DZIEŃ”
Nie wiem, czy wypada mi pisać recenzję tomiku. Tym bardziej, że uczestniczyłam w wyborze fraszek. Ale, traktując go jako skończoną wypowiedź artystyczną, książkę, do której wielokrotnie wracam, spróbuję podzielić się refleksją czytelniczą, jak ja – jako ja – odbieram „aurę” tych fraszek.
Książeczka (716 utworów) ma trzy części ukierunkowane tematycznie: „Trwaj miłosna chwilo”, „Po wygnaniu z raju”, „Artysta – wariat boży”. Wydawałoby się, części rozdzielne w problematyce, ale… I tu już widzimy zamysł – tak naprawdę nie da się do końca rozdzielić tych stref, bo składają się na pełnię naszego człowieczeństwa. Gdy mówimy o uczuciach, potrącamy o obyczaj, o sformalizowanie związków, o ludzkie przywary, ale też i o poezję, ogromny obszar widzenia człowieka jako cząstki natury, a w końcu o „politykę” relacji damsko-męskich. Gdy mówimy o społecznym, politycznym, obyczajowym, a także „naturalnym” aspekcie życia, nie możemy nie dotykać „uczuciowości”. Gdy mówimy o pisaniu, nie wychodzimy poza obszar poprzednich stref tematycznych.
Kazimierz Słomiński mówi, że zaczyna przy tworzeniu fraszek od pracy nad słowem (jego stylistycznymi zawirowaniami semantycznymi). I osiąga w tym mistrzostwo. To są cyzelowane odpryski słowa. W nich „rozkwita” bogactwo rozumienia, a także odcienie estetyczne: przede wszystkim śmiech, ale i smutek, ironia, sarkazm.
Żeby naprawdę „odczytać” świat, musimy się do niego zdystansować, co w prawdziwej sztuce nigdy do końca nie da się oddzielić od uczuć. Im bardziej „sformalizowany”, wydawałoby się „ujęty w karby”, tekst, tym pełniej przemawiają uczucia. Śmiech otwiera nas na strefę wolności, odreagowuje nonsensy, oczyszcza. I paradoksalnie „otwiera” nas też na świat, pozwala zrozumieć wielowymiarowość życia, pokazuje jego uzdrawiające możliwości.
Kazimierz Słomiński mówi, że wychodzi przy tworzeniu fraszek od pracy nad formą. Są to na ogół dystychy, sylabiczne, sylabotoniczne (choć są i odstępstwa), rymowane, o „wpisanym” treść tytule. Dla mnie majstersztyki formalne. I ta dyscyplina formalna paradoksalnie „wyzwala” treść.
Fraszki z części „Trwaj miłosna chwilo” porażają witalizmem. Są „męskie” – frywolne, podkasane, ale gdy się wczytać głębiej, poza biologią miłości, otwierają nas na sensy – także duchowe. Pozwalają odczuć pełnię – fizyczność i duchowość, odpór wolnego człowieka na niesprawiedliwość świata. Są bardzo „poetyckie” – jeśli czytamy je bez zahamowań.
Część druga, „Po wygnaniu z raju”, mówi nam o człowieku po poznaniu „drzewa wiadomości”. O naturze ludzkiej, o jej społecznych, politycznych i intelektualnych aspektach. I, uwaga! Nie czytajmy tych fraszek dosłownie. Pozornie oczywisty sens otwiera się na „odmiany” sensu, jest bodźcem, który „wyzwala” nasze myślenie od konwenansu, stereotypu, „szumu informacyjnego”. Choć czasem są to treści powiedziane „wprost”, tu także wkrada się liryka. Treści ironicznej, satyrycznej fraszki nie da się oddzielić od liryki.
Część trzecia tomiku „Artysta – wariat boży” – autotematyczna – pozwala nam „otworzyć” siebie na sens istnienia w sztuce. Mówi też o własnych doświadczeniach autora.
Książeczkę za każdym razem czytam w całości. Nie mogę się od niej oderwać. Budzi żywiołowy śmiech, „wyzwala” z zahamowań – pruderii, pozoru, nonsensu.
Nauczyłam się też, że wiele prawd muszę brać do siebie, żeby zrozumieć rządzące mną mechanizmy, stać się „pełniejszym” człowiekiem.
I r e n a S ł o m i ń s k a